KOMANDOSI Z NAVARONY. Bliżej do kina przygodowego niż wojennego

film.org.pl 3 godzin temu

Kontynuacje zrealizowane długo po pierwowzorze nie są świeżym wymysłem Hollywood. W ostatnich latach producenci z fabryki snów zachowują się jednak, jakby nagle odkryli, iż nostalgia jest potężną (i przynoszącą worki dolarów) siłą i wykorzystują ten fakt do upadłego. Ale stara prawda, iż jeżeli coś się dobrze sprzedało, to trzeba gwałtownie dostarczyć tego więcej, obowiązuje przecież od dawna. Więc gdy zrealizowane w 1961 roku przez J. Lee Thompsona „Działa Navarony” z gwiazdorską obsadą tryumfalnie przemknęły przez kina, już kilka lat później pojawił się pomysł nakręcenia dalszych losów głównych bohaterów. Wprawdzie Alistair MacLean, na podstawie książki którego powstała pierwsza część, nie miał w portfolio kontynuacji, ale gwałtownie stworzył zarys historii i scenarzyści mogli go przerobić na zdatny do sfilmowania tekst. Na przeszkodzie stanęły jednak problemy ze sfinansowaniem produkcji. Gdy w końcu udało się je rozwiązać, aktorzy z oryginału – Gregory Peck, David Niven oraz Anthony Quinn zestarzeli się na tyle, iż nie mogli powtórzyć swoich ról. Zapadła więc decyzja o wymianie obsady i prace ruszyły pełną parą, a gotowy film pojawił się w kinach… siedemnaście lat po pierwszej części.

Już po kilkunastu minutach seansu okazuje się, iż „Komandosom z Navarony” znacznie bliżej do kina przygodowego niż do realistycznego wojennego fresku. Film nie jest również tak epicki jak poprzednik, gdzie wszystko było jakby bardziej na poważnie, choć całość też została wzięta w gruby nawias umowności, charakterystyczny dla ówczesnego sposobu kręcenia takich widowisk. To nie są jeszcze czasy „Szeregowca Ryana”, w którym Spielberg pokazuje konflikt z reporterską niemal precyzją, a krwawe, naturalistyczne wręcz zmagania żołnierzy na froncie nie są w żaden sposób łagodzone. Tutaj straceńcza misja komandosów za liniami wroga przypomina raczej przygodę kilku facetów, którzy postanowili pobawić się w wojnę. Owszem, są straty, ale giną adekwatnie tylko postacie poboczne oraz czarne charaktery, a głównych bohaterów chroni coś co Anglosasi określają mianem „plot armor” (dosł. fabularna zbroja, chodzi o to, iż protagonistom nie może się nic stać). Podkreśla to też lekka, miejscami choćby frywolna muzyka Rona Goodwina z kapitalnym, heroicznym motywem przewodnim na czele. Dlaczego już się nie komponuje równie wyrazistych melodii?!

Wydawałoby się również, iż zastąpienie takich osobistości jak Gregory Peck czy David Niven to zadanie nie do wykonania, ale przejmujący pałeczkę po Pecku Robert Shaw (dla którego to przedostania rola w karierze, zmarł jeszcze przed premierą „Komandosów z Navarony”) oraz Edward Fox w roli Millera (poprzednio odgrywanego przez Nivena) świetnie czują się w skórach dwóch angielskich flegmatyków. choćby w największych tarapatach zachowują powściągliwość i potrafią rzucić ironicznym komentarzem lub celną ripostą. Zacytowany na początku tekstu dialog pochodzi ze sceny, w której obaj, w przebraniach niemieckich oficerów, włamują się do magazynu broni, by ukraść materiały wybuchowe. Ani na chwilę nie tracą przy tym luzu i stoickiego spokoju. Czy to realistyczne? Absolutnie nie! Czy to się dobrze ogląda? Jak najbardziej! Co więcej, Shawa i Foksa wspomagają takie osobistości jak Harrison Ford (pierwsza rola po „Gwiezdnych wojnach”), Carl Weathers czy Franco Nero. A także, znani z cyklu o przygodach Bonda, zjawiskowa Barbara Bach oraz potężny Richard Kiel. Zresztą całość wyreżyserował bondowski weteran, Guy Hamilton.

Film kręcono w Europie, między innymi na terenach byłej Jugosławii, a plan wizytował prezydent Tito. Zgodził się on wypożyczyć filmowcom czołgi, skutkiem czego niemieckie oddziały dysponują sowieckimi T-34 (taki, jakim poruszali się nasi „Czterej pancerni i pies”). Jednak moja lubiona anegdota z czasu produkcji głosi, iż pierwotnie planowano realizować zdjęcia w Pakistanie, dopóki ktoś nie zorientował się, iż Pakistańczycy niezbyt przypominają z wyglądu Jugosłowian i Niemców, a koszt charakteryzacji byłby zbyt duży (sic!).

Ogólnie rzecz biorąc, jak na film nakręcony tyle lat po oryginale, z zupełnie nowymi aktorami i wieloma problemami produkcyjnymi, powstało całkiem przyzwoite kino przygodowe, osadzone w realiach II wojny światowej. Nie jest to żadne arcydzieło, ale „Komandosi z Navarony” zapewniają bardzo przyjemny seans, nieco może miejscami naiwny, ale niepozbawiony uroku, z gwiazdorską obsadą, okraszony ładnymi plenerami i wpadającą w ucho muzyką. Warto, dla rozluźnienia, dać się porwać i udać na tyły wroga z misją nie do wykonania.

Idź do oryginalnego materiału