Kolor purpury

filmweb.pl 1 miesiąc temu
W kraju nadwiślańskim magiczna kredka brzmi nieco podejrzanie. Wszak to zaczarowany ołówek rysował rzeczy, które w niepojęty sposób się materializowały. Nawiązuję do rodzimego serialu z czasów głębokiego PRL-u, ale skoro animacja ta wciąż była oglądana w późnych latach 90. – skąd doskonale ją pamiętam – zakładam więc, iż i dziś ożywione malunki wciąż kojarzą się raczej z "Zaczarowanym ołówkiem", niż opartą na ilustracjach książką "Harold i fioletowa kredka". Tak się jednak składa, iż ta amerykańska czytanka dla najmłodszych pióra i kredki Crocketta Johnsona jest w swojej kategorii klasykiem i bestsellerem, liczącym sobie już prawie siedemdziesiąt lat. To zasługa prostego, ale wybitnego konceptu hołdującego potędze kreatywności. Rysunki, które stają się realne, to czytelna metafora, iż to w nas kryje się moc urzeczywistnienia naszych pomysłów, także tych pozornie niemożliwych. Dla najmłodszych natomiast wizja kredki – istotnego narzędzia codziennego użytku – jako magicznego artefaktu jest po prostu niezmiernie atrakcyjna i ekscytująca.

Zachary Levi
  • CTMG, Inc.

Dlaczego więc film adaptujący postaci z książki Johnsona i przenoszący na ekran bezpretensjonalny pomysł omnipotentnego grafitu w kolorze purpury okazał się przeciętną familijną narracją, dobrą co najwyżej na niedzielne telewizyjne pasmo obiadowe? W dużej mierze prawdopodobnie przez postać głównego bohatera, którym uczyniono zagubionego w obcym świecie, irytującego dzieciaka w ciele 40-latka. Dziwni mnie, iż nie zdecydowano się pozostawić tytułowego Harolda chłopcem. Młodej widowni prawdopodobnie trudniej sympatyzować i wczuć się w emocje dorosłego (acz infantylnego) protagonisty niż pełnego inwencji kilkulatka. Ale od początku.

Przygodę rozpoczynamy prologiem w animowanym, dwuwymiarowym świecie, w którym mały Harold dzięki rzeczonej kredki powołuje do życia dwóch przyjaciół, Łosia oraz Jeżozwierza, i wraz z nimi bawi się od świtu do zmierzchu, rysując wszystko, czego zapragnie. Jego życie toczy się w bezczasie, w rytmie głosu leciwego narratora czule komentującego harce Harolda i przestrzegającego przed złożonością "realnego świata". Bezczas ma jednak swoje granice, bo wprawdzie beztroski rytm dnia się nie zmienia, ale chłopiec w końcu staje się dorosłym mężczyzną. Gdy pewnego dnia głos "Staruszka" znika, Harold rysuje drzwi do znanej dotychczas tylko z napomknięć narratora rzeczywistości i wraz z dwoma towarzyszami daje nura w nieznane, lądując w Providence, Rhode Island.

Lil Rel Howery, Zachary Levi
  • CTMG, Inc.
  • Hopper Stone

Punkt wyjścia filmu Carlosa Saldanhy przypomina przybycie do Nowego Jorku księżniczki Giselle z "Zaczarowanej". Podekscytowany swoją nową trójwymiarową inkarnacją Harold (znany z "Shazama" Zachary Levi znowu jako niedorosły) także rychło spotyka samotnego rodzica z dzieckiem, którzy borykają się z rodzinnymi problemami (tym razem są to Terry i jej 12-letni syn Mel o bujnej wyobraźni). Prostolinijny przybysz nieznający reguł realnego świata, a więc nieuwikłany w konwenanse, staje się idealnym materiałem na osobę mogącą pokazać lokalsom, co w życiu jest ważne, i uzdrowić szwankujące relacje domowników. A do tego ma czarodziejską kredkę i nie zawaha się jej użyć, nie bacząc na konsekwencje i zazdrosne oczy. Fiolet rozprzestrzenia się po okolicy. Błazenada Harolda i Łosia – Jeżozwierz oddziela się od reszty trio – zaczyna wręcz momentami przypominać gagi z komedii "Goście, goście", choć tu akurat dużo lepszym wzorcem byłyby londyńskie perypetie rozkosznego, psotnego niedźwiadka Paddingtona. W takiej konwencji wyobrażam sobie zresztą lepszą adaptację czytanki Johnsona. Zamiast tego otrzymujemy bohatera, którego naprawdę trudno polubić. Wyobraźcie sobie Buddy'ego z "Elfa", ale bez tej samoświadomej, krindżowej ironii, tylko na poważnie, z pełnym poczuciem misji.

Lil Rel Howery, Benjamin Bottani, Zachary Levi
  • CTMG, Inc.
  • Hopper Stone

"Harold" rzecz jasna nie jest filmem zupełnie nieudanym. Ma interesujące zawiązanie akcji, dobre tempo, jest kolorowy, nie za długi, sporo w nim slapstickowego humoru, który zawsze podchodzi najmłodszym widzom. To lekkostrawny produkt, który jednak jest aż za prosty i zbyt klarowny – od filmu składającemu hołd nieskrępowanej wyobraźni wymagałbym więcej… wyobraźni i kreatywności. Aż się prosi wspomnieć tu wybitną na tym polu "LEGO Przygodę".

Moim głównym zastrzeżeniem do filmu Saldanhy – prócz koncepcji dziecka w dorosłym ciele (daleko mu choćby do "Dużego") – jest jednak tonalny rozdźwięk między prostotą i pstrokacizną kolejnych zwrotów akcji oraz konkluzją a dwoma przewodnimi tematami, dość ciężkimi, choć potraktowanymi po macoszemu. Mel boryka się z nieprzepracowaną żałobą po ojcu, czego namacalnym śladem jest ucieczka w wyobraźnię i osłabienie relacji z matką. Harold natomiast, próbując odszukać swojego "Staruszka", konfrontuje się z myślą egzystencjalną i sensem dalszego istnienia. Rozwiązanie obu wątków, sprowadzone do kilku deklaracji i arbitralnych wymian zdań, nie wybrzmiewa z należytą siłą i nie daje satysfakcji, a przynajmniej nie daje go sposób dojścia do puenty. Odnoszę też wrażenie, iż zbytnio skupiono się na walce z antagonistą tej historii. niedługo po przybyciu Harolda do realnego świata na horyzoncie pojawia się bowiem niesympatyczny i trochę incelowaty bibliotekarz Gary, dość natarczywie podkochujący się w Terry. Nie da się ukryć, iż pachnie od niego niecnymi zamiarami, a jako niespełnionego pisarza fantasy/światotwórcę bardzo interesuje go magiczna, purpurowa kredka Harolda.

Jak sobie narysujesz, tak się wyśpisz – twórcy przenieśli świat Harolda z dwóch w trzy wymiary, ale opowieść, jaką dostaliśmy, mimo iż z pewnością serce ma po adekwatnej stronie, jest zaskakująco niewielowymiarowa.
Idź do oryginalnego materiału