Z drugiej strony rampy
Po kilku latach spróbował pracy na własny rachunek i przygotował monodram „Jedynak”, który także wyreżyserował. Potem założył z Wojtkiem Wińskim Teatr Usta Usta/ 2xU, gdzie występował już tylko w roli reżysera. Właśnie jako reżyser zdobył ogólnopolskie uznanie i gwałtownie zaczął przygotowywać spektakle dla najlepszych polskich scen, m.in. Starego Teatru w Krakowie, Współczesnego we Wrocławiu, teatrów w Legnicy i Wałbrzychu.
Do Poznania Liber wrócił jako reżyser tylko raz: w 2012 stworzył w Teatrze Nowym „Dyskretny urok burżuazji” na podstawie filmu Buñuela, dialogów Franki Rame i Dario Fo oraz twórczości Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Czy tym spektaklem zbyt mocno dotknął petite bourgeoisie locale – tego nie wiem, ale od 10 lat spektakli Libera zobaczyć w Poznaniu nie można.
Można je natomiast oglądać niedaleko, ponieważ to w Teatrze Fredry w Gnieźnie Liber znalazł swój wielkopolski dom. Tu przygotował znakomitą „Szajbę” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk (2018) oraz nagradzany przebój ostatnich sezonów „Krótką rozmowę ze Śmiercią” (2020). W tym sezonie dołączyło do nich kolejne przedstawienie do tekstu Jarosława Murawskiego – długoletniego współpracownika Libera.
966 czyli zmierzch bogów
966 czyli zmierzch bogów, fot. Rafał Cielek
Gniezno wydaje się idealnym miejscem, w którym można podywagować i zanalizować akt fundamentalny dla naszej wspólnotowej tożsamości – jako Polaków, jako narodu – który przeszedł do zbiorowej świadomości jako „Chrzest Polski”. Do tego wydarzenia odnosi się pierwsza część tytułu najnowszego spektaklu w Teatrze Fredry – „966 czyli zmierzch bogów”. Drugą jego część można oczywiście potraktować bardzo prosto – nadejście Chrystusa zmiotło licznych słowiańskich bogów.
Do takiego rozumienia odsyła tekst programowy Jarosława Murawskiego, którego początek niemiłosiernie eksploatowany jest w materiałach promocyjnych teatru:
„Jest okrutnym paradoksem, iż większość Polaków jest w stanie wymienić imiona przynajmniej kilkunastu bóstw greckich czy rzymskich, a mało kto wie, jak nazywali się nasi rodzimi słowiańscy bogowie”.
Czyli o to chodzi? Spektakl ma za swój cel edukację w kierunku „naszości”?
Początek przedstawienia wygląda tak, jakby właśnie o to chodziło. Z lewej strony sceny (podobnie jak w „Krótkiej rozmowie…”) na ławce zasiada Martyna Rozwadowska (która stanie się Mokoszą, boginią życia i rozkoszy) i w długim monologu zaczerpniętym z „Mitologii słowiańskiej” Jakuba Bobrowskiego i Mateusza Wrony przedstawia kosmologię prawdziwie „naszego” świata, korzenie własnej, rodzimej tradycji, która została zatarta przez tę narzuconą wraz z chrztem „kulturę Zachodu”.
Poszukiwanie tożsamości, odkrywanie jej jądra, wydobywanie „istoty” spod nakładanych przez otoczenie, okoliczności osadów jest jedną z przypadłości młodego wieku. W przypadku całych społeczeństw czy kultur jest zawsze zabiegiem na wartościach kulturowych, zabiegiem nigdy niewinnym, zawsze celową manipulacją.
966 czyli zmierzch bogów, fot. Rafał Cielek
Twórcy przywołują poglądy Marii Janion z jej „Niesamowitej Słowiańszczyzny”, dla której to właśnie odcięcie od korzeni i wyrastającej z niej autentycznej kultury miałoby być powodem polskich problemów z tożsamością.
Czy więc ratunkiem dla „polskiej tożsamości” byłoby wskrzeszenie słowiańskiej religijności, bo dzięki temu dokona się powrót do własnej kultury? A ta, w reżyserskiej wizji Libera, jawi się bardzo atrakcyjnie – długa scena rytuału przywołującego boga, pełna ekstatycznego tańca oraz wizualizacji, które są wynikiem wrzucenia do wyszukiwarki hasła „mitologia słowiańska”, wygląda bardzo teatralnie.
Schyłek i rozkład
Tu wrócę do innego kontekstu, jaki uruchamia druga część tytułu: „zmierzch bogów”. Marcin Liber jest wykształconym w Poznaniu kulturoznawcą i we wszystkich swoich przedstawieniach umiał uruchamiać rozmaite konteksty kulturowe, które pokazywały drugie dno tworzonych przez niego na scenie historii. Ponieważ swojej fascynacji arcydziełami filmowymi nie raz dawał wyraz (jak choćby w stworzonym w Teatrze Nowym spektaklu), nie wierzę, by Liber nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki ciąg skojarzeń uruchamia hasło „zmierzch bogów”.
W tym przypadku jest to na pewno coś więcej niż wyłącznie zabawa językowa (jakiej z małym wyczuciem używa na przykład pewien gnieźnieński radny, tworząc memy o Teatrze Fredry).
„Zmierzch bogów” to arcydzieło Luchino Viscontiego z 1969 opowiadające o wielkiej społecznej zmianie – przejściu z dziewiętnastowiecznego, hierarchicznego społeczeństwa w nazizm – pokazane na przykładzie arystokratycznej, niemieckiej rodziny. Tamta historia rozgrywa się w Republice Weimarskiej – państwowo słabej, ale równocześnie będącej miejscem niebywałego rozkwitu artystów różnych profesji. Sztuka jako dziedzina wzrastająca w kryzysie?
Visconti swoim filmem też odwoływał się do innego utworu pod tym samym tytułem – czwartej części Wagnerowskiego „Pierścienia Nibelungów”, historii przywołującej mitologię germańską zebraną w dziele z XIII wieku, znanym również jako „Niedola Nibelungów”.
Kim byli Nibelungowie? Mitycznym ludem, początkiem germańskości, istniejącym, zanim germański Arminius – znany później jako Hermann – pokonał Rzymian w Lesie Teutoburskim.
Finałowym aktem realnego istnienia Nibelungów była powołana w marcu 1945 roku dywizja SS nosząca właśnie to imię. Jak widać, hitlerowcom nie pomogło choćby odwołanie się do rodzimych bóstw i już niecałe dwa miesiące później ostatni Nibelungowie przeszli do historii, podobnie jak III Rzesza. Ponoć nazwa Nibelungowie pochodziła od słowa Nebel oznaczającego mgłę – byli ludźmi z krainy mgieł.
Mityczna Słowiańszczyzna
Co to wszystko ma wspólnego z gnieźnieńskim spektaklem? Mianowicie wygląda on tak, jakby twórcy nie mogli się do końca zdecydować, który z podsuwanych tytułem tropów podjąć. Od początku scena pokryta jest już nie subtelną, snującą się mgłą, jaką znajdziemy chyba we wszystkich przedstawieniach reżyserowanych przez Libera, ale kapiącą z wysokości gęstą pianą, w której przez cały spektakl brodzą aktorzy. Znaczenie tego elementu pozostało dla mnie nieprzeniknione.
Czyżby mityczna Słowiańszczyzna była przykryta czymś gęstszym niż mgła, a piana przywoływała obraz krainy spowitej czymś lepkim, z czym kontakt jest nieprzyjemny aż tak, iż może wywołać podrażnienia? Owa piana wydaje się jednym z głównych elementów łączących stary i nowy, chrześcijański świat. Bicie piany jako nieodłączny, istotowy wręcz element tradycyjnej „naszości”? Ale także piana, obok projekcji, jako łącznik między pierwszą i drugą częścią spektaklu?
966 czyli zmierzch bogów, fot. Dawid Stube
Akt I ma wyraźnie edukacyjny charakter, opowiada się w nim mitologię słowiańskich bóstw (czyli używając współczesnej nomenklatury językowej – wypartego dziedzictwa) oraz wydarzenia, które zostały uznane za fakty historyczne, choć historycy do dziś nie potrafią znaleźć na nie przekonujących dowodów.
Przy czym świat bogów rodzimych potraktowany jest w tonacji serio, z lekkim namaszczeniem i tajemniczością, a świat „wielkiej” polityki”, czyli Mieszka (Maciej Hązła) i jego rozterek: ochrzcić się czy nie, to świat buffo. Nie ma w tym oczywiście nic złego, ale czasem miałam wrażenie, iż jako wehikuł treści edukacyjnych posłużyła satyra na poziomie nastolatków, którzy po pewnym czasie będą być może docelową widownią przedstawienia.
Na przykład biskup (Roland Nowak), który ma przynieść chrześcijaństwo, nosi buty znanej marki sportowej, model Jordan, w negocjacje dotyczące chrztu wkradają się kwestie dodatkowych emerytur. Dobrawę, oficjalnie uznawaną za Matkę Chrzestną Polski, gra Wojciech Siedlecki ubrany w kampowy strój: coś à la podomka przyozdobiona piórami i różowe okulary z jakby wielkimi doczepionymi do nich rzęsami.
Trzy wielkie, monoteistyczne religie (w tym chrześcijaństwo obrządku wschodniego, które w czasach Mieszka jeszcze się nie wyodrębniło) ukazane są jako tańczące kobiety, które dość karykaturalnie przedstawiają skojarzenia z ich kulturą (np. Joanna Żurawska jako Żyd (Wieczny tułacz?) obwieszona jest plecakami i workami na śmieci). Wszystko to jest, owszem, śmieszne, ale na krótką metę.
Liber swoimi wcześniejszymi spektaklami rozbudził nadzieję na coś trochę mniej prostego?/ przaśnego?/ jednoznacznie stającego po stronie „starego porządku”. Nie ulega bowiem wątpliwości, iż twórcy opowiadają się za przedchrześcijańskim porządkiem jako częścią autentycznej kultury Polski.
Nie tworzą jakiejś alternatywnej wizji świata, w którym siłą narzucono Polanom (bo jeszcze nie Polakom) cywilizację chrześcijańską, a przez to i tak zwaną zachodnią kulturę. Pokazują ów świat jako fantastyczno- magiczny, ale zdroworozsądkowy i sympatyczny – taka jest właśnie rodzina Jaśków (Joanna Żurawska, Wojciech Kalinowski i Kamila Banasiak), która przyjmuje pod swoją strzechę błąkającego się Jordana.
Kuriozalne przejawy współczesnego odwoływania się do pierwotnej plemienności, jak idea Wielkiej Lechii czy turbosłowiańszczyzny, pojawiają się w spektaklu nie jako możliwa i groźna konsekwencja budowania słowiańskiej tożsamości opartej na dawnym wielobóstwie, ale jako idea wykrzyczana przez żonę Mieszka – Bognę (Zuzanna Czerniejewska-Stube).
966 czyli zmierzch bogów, fot. Rafał Cielek
Wiadomo, jak trzeba coś ośmieszyć, najlepiej do tego celu użyć postaci kobiecej w stanie histerii (Bogna, którą Mieszko ma oddalić, snuje przed nim uroki słowiańskiej Sycylii).
Tu dochodzę ponownie do kontekstu zawartego w drugim członie tytułu. Wagner w swoim dziele ożywiał mitologię germańską po to, by mogła ona służyć celom politycznym – idei stworzenia jednego niemieckiego państwa w miejsce „ziem niemieckich”, które łączyć miała wspólna germańska tradycja.
Zadaniem mitologii przedchrześcijańskiej było odróżnienie „rdzennych Niemców” od innych mieszkańców kontynentu, z którymi łączyła ich chrześcijańska religia. Toteż Wagner przywołał opowieści spisane w początkach istnienia Starej Rzeszy z całym mitotwórczym potencjałem odróżnienia swojego od obcego i z tego powodu tak pokochał go twórca Trzeciej Rzeszy. Visconti przywołując wagnerowski tytuł, pokazuje konsekwencje takiego sposobu budowania wspólnoty – kiedy mitologia przekształci się w ideologię.
Klechda domowa
Tytuł „Zmierzch bogów” jest nie tyle opowieścią o odchodzącej klasie społecznej, ile nawiązaniem do zrealizowanych konsekwencji wagnerowskiej „klechdy domowej”. Twórcy gnieźnieńskiego spektaklu, przywołując drugi człon tytułu, zatrzymali się na myśleniu w duchu Wagnera – odkryjmy to, co istotowo nasze i niczyje inne (nawet słowiańska Czeszka jest w tym spektaklu wrogiem i wysłannikiem nowego, chciałoby się rzec kolonizatorskiego porządku).
Czy to znaczy, iż szukając własnej tożsamości, nie mamy szerszego wyboru niż alternatywa: stare bóstwa – nowy bóg? Czy znaczy to, iż nie można budować tożsamości w oderwaniu od sankcji religijnej, bo choćby wariacje czy żarty na tematy quasi-religijne potwierdzają ważność tej instytucji w życiu społecznym?
Także Chrystus ze Świebodzina, który zastąpił na scenie słowiańskie totemy, kłaniający się widzom w finale jest tym, który stanowi jakiś punkt odniesienia w spektaklu, równocześnie unieważniając wyrażaną wcześniej tęsknotę i rozpacz za światem, który zniknął. Wygląda to tak, jakby słowiańscy bogowie koniec końców zwyciężyli. W naszym lokalnym wariancie chrześcijaństwa Chrystus stał się kolejnym totemem, a Weles – bóg otchłani (Michał Karczewski) z euforią przyjął z rąk Jordana propozycję wejścia w rolę szatana.
966 czyli zmierzch bogów, fot. Dawid Stube
Pewną nadzieję na wyjście z religijnej pułapki daje w spektaklu jedna scena, ta, w której Żurawska jako Jaśkowa na moment wychodzi z roli i jakby prywatnie mówi o możliwości stworzenia indywidualnej mitologii wyrastającej z codziennych przeżyć, z własnej historii.
Problem leży niestety w tym, iż ucieczka w prywatność daje dość iluzoryczny azyl, o czym przypomina nie tylko historia, ale także postać Jagi Jaśkówny (Banasiak), która w swoim monologu odrzuca przyjęcie chrześcijaństwa i wybiera stanie się wiedźmą, czyli osobą, która przechowa starą wiedzę.
Emigracja wewnętrzna zwykle jednak przegrywa z takimi jak Mieszko – którzy przyjmują rozwiązania w imię mechanicznej wspólnoty, jaka, zdaje im się, realnie istnieje. Indywidualna tożsamość nie ma bowiem znaczenia dla tych, którzy szukają źródłowej tożsamości zbiorowej.
Murawski i Liber nie są pierwsi i prawdopodobnie nie ostatni, którzy zdają się wierzyć, iż wyprawa w przeszłość opowie coś o naszych aktualnych problemach, nie tylko z tożsamością, ale także z relacjami władzy. I nie oni pierwsi ani ostatni upatrują początku kłopotów właśnie w pojawieniu się monoteistycznej religii, która narodziła się na Bliskim Wschodzie.
Jak pisał w jeszcze jednej pozycji wieszczącej zmierzch (tym razem bożyszcz) Fryderyk Nietzsche:
„Czem m ó g ł b y być duch niemiecki, komuż na ten temat nie snuły się już melancholijne myśli po g ł o w i e ! Aliści lud ten ogłupiał się dobrowolnie, niemal od lat tysiąca: nigdzie nie nadużywano występniej d w ó c h wielkich narkotyków europejskich, alkoholu i chrześcijaństwa”.
Być może zbyt poważnie podeszłam do „966 czyli zmierzchu bogów” Murawskiego i Libera, ale wybrałam takie właśnie wyjście, bo daje ono szansę na ujrzenie w tym przedstawieniu czegoś więcej niż jedynie parady grepsów mających pobudzić widzów do śmiechu.