W świecie gdzie najbardziej dochodowymi osiągającymi miliard dolarów przychodów produkcjami roku są remaki klasycznych animacji, oryginalne historie są na wagę złota. Tym bardziej tak zaskakująco dobre jak K-popowe łowczynie demonów.
Nie wiem, dlaczego to odpaliłem. Naprawdę. Chyba z czystej ciekawości, bo jak widzę demony, stwory, to produkcja ma u mnie już wyższe notowanie. Reszta jednak była kompletnie nie z mojej ligi. Cóż, może zrobiłem to z potrzeby totalnej odskoczni – takiej, gdzie w kontrze do szarości kina blockbusterowego wszystko świeci, błyska i śpiewa. Spodziewałem się generycznej młodzieżówki animowanej pod konkretne algorytmy Netflixa. A dostałem… coś, co zaskoczyło mnie jakością, rozmachem i pomysłowością.
K-popowe łowczynie demonów to produkcja, która nie tylko wie, czym chce być, ale robi to na pełnym wokalu, efekcie świetlnym i demonicznej energii. To dziwna, wybuchowa mieszanka – coś pomiędzy Sailor Moon, Spider-Verse i koncertem BLACKPINK – ale z koreańską demonologią, nastoletnim dramatem i porządnym uchem do chwytliwych refrenów. I co najważniejsze: to wszystko naprawdę działa. Nie trzeba być fanem K-popu, żeby dobrze się tu bawić – wręcz przeciwnie. Ta animacja wciąga już od pierwszych minut, łapie kontakt z widzem i trzyma go do samego końca. A przecież teoretycznie zupełnie nie jestem jej docelowym odbiorcą. Ale może właśnie dlatego zadziałała: nie próbowała się podlizać, nie siliła się na pseudodorosłość, nie robiła z siebie czegoś, czym nie jest. To rozrywkowa, szczera historia, która przy okazji przemyca więcej serca i tożsamościowych pytań niż niejedna poważna produkcja.
Trójka głównych bohaterek – Rumi, Mira i Zoey – to zespół Huntrix, idolki poruszające całe masy, ale też tytułowe łowczynie potworów. W przerwach między koncertami walczą z demonicznymi siłami, wykorzystując do tego moc muzyki. Brzmi absurdalnie, wiem. Ale w ramach własnych reguł i na poziomie historii podpartej charakterystyczną warstwą audialno-wizualną – sprawdza się doskonale. Każda z dziewczyn ma inny charakter, inną energię i funkcję w grupie. Rumi, liderka, z pozoru pewna siebie, napędzająca do działania i poukładana, ukrywa tajemnicę, która popycha całą fabułę. To na niej koncentruje się większość historii – i słusznie, bo jest złożona, emocjonalna i najbardziej „ludzka”. Zoey to serce zespołu – empatyczna, lojalna, nieco infantylna i waleczna, spaja ekipę, choćby gdy zaczyna się ona rozpadać. A Mira to klasyczna outsiderka: zadziorna, lekko cyniczna, ale ostatecznie niezawodna. Ich relacje są autentyczne, pełne tarć, przyjaźni, złości, lojalności – jak u prawdziwych nastolatek. Potrafią być przezabawne, wzruszające, a czasem choćby irytujące – i bardzo dobrze. Bo są wiarygodne.
Fabuła sama w sobie nie odkrywa Ameryki. Mamy paczkę przyjaciół, niecny plan wielkiego złego, jeden sekret, który rozwala świat i status quo, i walkę o odzyskanie równowagi – konstrukcyjnie to historia pisana niemal od linijki. Ale w tym przypadku eskapizm, forma absolutnie wygrywają ze schematyczną treścią. Tempo jest szybkie, ale nie chaotyczne. Świat przedstawiony, zbudowany na bazie koreańskich wierzeń i demonologii, podany jest z lekkością i humorem. Magiczne byty, koncertowe rytuały, siła fanów jako energetycznego nośnika – brzmi śmiesznie, ale układa się to w sensowną, intrygującą mitologię. A przy okazji pojawiają się bardzo aktualne, podskórne tematy: presja wizerunku, akceptacja, poszukiwanie tożsamości. Nie są one nachalne, nie wygłaszają się wprost – ale są. I rezonują.
Ogromną robotę robi też warstwa muzyczna. To adekwatnie pół-musical, ale bez nachalnego śpiewania o uczuciach w środku sceny dialogowej. Tu każda piosenka coś znaczy: rozwija postać, przenosi emocję, buduje klimat. I co najważniejsze – te piosenki są po prostu świetne. Huntrix brzmi jak prawdziwy zespół z czołówki list przebojów. Refreny wpadają w ucho, produkcja robi wrażenie, a teksty – choć proste – dobrze pasują do emocji scen. choćby demoniczni rywale mają swoje showstoppery. I serio – to jest materiał na pewien viralowy fenomen, i ten podobno już się dzieje. W wielu domach, gdzie królują łowczynie, muzyka jest katowana od rana do nocy. Strona wizualna też zasługuje na pochwałę. Twórcy miksują różne estetyki – od klasycznego anime, przez kreskę w stylu retro, po komputerową animację i efekty zwolnionego klatkarzu w stylu Spider-Verse. Kolorystyka żyje, choreografie scen akcji są dynamiczne, a design postaci zróżnicowany i pełen stylu. Oko się cieszy, mózg się nie nudzi – a to nie jest takie oczywiste, choćby w animacjach z wysokim budżetem.
Finał? Mocny, emocjonalny, może oczywisty, a jednak dający to, czego po takich historiach się oczekuje. Po seansie naprawdę ma się ochotę na więcej. I to nie tylko dlatego, iż świat przedstawiony daje potencjał na kolejne przygody, ale dlatego, iż naprawdę chce się jeszcze trochę pobyć z tymi postaciami. Chce się usłyszeć jeszcze jedną piosenkę. Chce się zobaczyć, jak się rozwiną. Zaskoczyło mnie to. Nie sądziłem, iż dam się porwać animacji robionej „pod nastolatki”, z K-popem w tle i pomysłem, który brzmi jak żart z TikToka. A jednak – kupiłem to. Całym sercem. Bo to dobrze napisana, świetnie wyglądająca, zaskakująco emocjonalna opowieść o dorastaniu, lojalności, lękach i sile muzycznej ekspresji. Niby lekka rozrywka, a jednak z pomysłem. Kompletne zaskoczenie. I tak – nie jestem targetem. Ale dobrze się bawiłem. Naprawdę dobrze.