Jesteś tylko wygodny. Dopóki cię nie potrzebują – zapomną.
Marek przyjechał po żonę do teściowej – zabrać ją do domu po kolejnej „małej sprzeczce”. Zatrzymał samochód pod starym dziewięciopiętrowym blokiem, poprawił kołnierzyk i ruszył w stronę klatki. Był już niemal przy drzwiach, gdy nagle zauważył czyjąś postać w oknie na parterze. Serce ścisnęło mu się boleśnie.
— Mamo? Co ty tu robisz? — zapytał zmieszany, rozpoznając swoją matkę.
— Cicho — szepnęła Helena Witkowska — chodź tu.
— Co się dzieje? — zmarszczył brwi.
— Po prostu podejdź i posłuchaj — wskazała matka na uchylone okno.
Z mieszkania teściowej dobiegały kobiece głosy. Mówiły głośno, bez zahamowań. To była Kasia — jego żona — i jej matka.
— Mamo, musiałaś widzieć, jak się wystraszyli! Zwłaszcza ta jedna – z płaczem w głosie: „To moja wina, nie uchroniłam wnuka!” — Kasia wybuchnęła śmiechem. — Wszystko idzie po mojej myśli. A mój Mareczek to istny skarb: wystarczy kiwnąć palcem, a już biegnie ratować, jak wierny pies. choćby do szpitala mnie zawiózł. Wiedziałam, iż jeżeli nie przycisnę go tą „ciążą”, to nigdy nie doczekam się ślubu.
— Kasia… to jednak podłe — słabo zaprotestowała jej matka.
— Mamo, ty naprawdę nic nie rozumiesz. Teraz liczy się tylko to, żeby wydębić od niego mieszkanie. Oni mają trzypokojowe w centrum, pamiętasz? Już mu mówiłam, iż musimy się związać, skoro „dziecko” w drodze. A potem jakoś pozbyjemy się staruchów. Najważniejsze, iż Marek wszystko łyknie. Nie jest z tych, którzy trzaskają drzwiami. Można go cicho, delikatnie… prowadzić. Tam, gdzie ja chcę.
Marek stał jak skamieniały, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi. Słuchał każdego słowa, nie mogąc się poruszyć. Obok matka zacisnęła jego dłoń.
— Słyszałeś? — spytała cicho.
Skinął głową. Jego twarz zbladła jak papier.
— Chodźmy.
Weszli do mieszkania. Marek gwałtownie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła Kasia, cała rozpromieniona – wciąż pod wrażeniem własnej gry.
— Kochanie! A co ty tak wcześnie? — powiedziała, naciągając uśmiech.
— Nie przygotujesz już przemówienia. Przywiozę ci je sam — odparł spokojnie. — Jutro składam pozew o rozwód.
— Co?… Oszalałeś? Dlaczego?
— Bo wszystko usłyszałem. O „ciąży”, o mieszkaniu, o tym, jaki jestem wygodny. Dzięki, iż gwałtownie pokazałaś, kim naprawdę jesteś.
Kasia próbowała coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle.
Helena Witkowska tylko rzuciła w stronę byłej synowej:
— A ja się obwiniałam. Myślałam, iż ciebie nie zaakceptowałam, iż nie potrafimy się dogadać. A okazuje się, iż serce matki wszystko wyczuwa. Po prostu nie chciałam widzieć.
Wyszli. Marek się nie obejrzał. W piersiach zrobiło się lżej – jakby wreszcie zdjął z siebie ogromny ciężar. Szedł w milczeniu, a obok matka – po raz pierwszy od wielu lat – nie mówiła nic, tylko ściskała jego dłoń. Ciche wsparcie, które znaczyło więcej niż wszystkie słowa.