Dla mojego pokolenia jednym z definiujących doświadczeń były zamieszki w Los Angeles. To coś, czego się nie zapomina. Miasto, które dotąd kojarzyło nam się z symbolem bycia, lajk, cool (jedno i drugie powiedzonko przyszło do nas przecież stamtąd), na kilka dni zamieniło się w piekło.
W swojej książce „Ameryka nie istnieje” wysuwam nieweryfikowalną hipotezę kulturoznawczą, iż doświadczenie tych zamieszek przyczyniło się do przełożenia niewidzialnej wajchy w przemyśle rozrywkowym. Te zamieszki przecież obserwowali filmowcy ze swoich willi przy Mulholland Drive.
Musieli widzieć słupy dymu kilka mil od swoich wypasionych posesji. Musieli widzieć, jak te słupy się przesuwają w ich stronę. I musieli się zastanawiać, kiedy to dojdzie do skrzyżowania Hollywood i Highland.
O tych zamieszkach nigdy nie zrobiono filmu. Tak, ja też wiem, iż są filmy, w których pojawiają się gdzieś w tle. Jedynym obrazem audiowizualnym, w którym te zamieszki są centralnym punktem fabuły, kulminacyjnym finale grande, pozostaje do dzisiaj gra wideo.
A przecież tam się wydarzyła historia jak z hollywoodzkiego filmu. Pierwszego dnia zamieszek, 29 kwietnia 1992, kierowca ciężarówki Reginald Denny, omijał korek na autostradzie jadąc przez South Central. Nie wiedział nic o zamieszkach, bo w pracy nie słuchał radia.
Na skrzyżowaniu Florence i Normandie został wyciągnięty z ciężarówki przez plądrujących okolicę członków gangu Crips. Zakatowano go niemalże na śmierć na oczach całego świata, który z osłupieniem patrzył na to, co transmitowała kamera z telewizyjnego helikoptera.
Ta kamera uratowała mu życie. Nie wiedząc o sobie nawzajem, czworo czarnoskórych mieszkańców tej okolicy ruszyło mu spontanicznie na pomoc. Odgonili napastników, zabrali rannego kierowcę do ciężarówki i zawieźli go do szpitala.
Wstydzę się przyznać, ale dopiero niedawno odważyłem się zobaczyć to miejsce. Obie te ulice należą do typowych dla Los Angeles alei ciągnących się dziesiątkami mil, więc byłem już na Florence i na Normandie – ale na ich „lepszych” końcach w „lepszych dzielnicach” (nawet South Central ma „dobry” odcinek!). Nigdy nie odważyłem się pojechać na same skrzyżowanie.
Oczywiście, lęk był irracjonalny, jak to lęk. Pewnie statystycznie rzecz biorąc z większym ryzykiem wiąże się spacerowanie po niektórych ulicach Warszawy.
Myślę – i to właśnie ta nieweryfikowalna hipoteza – iż formą pośredniej reakcji fabryki snów na te zamieszki była fala przemocy w kinie z drugiej połowy lat 90. Nagle rozległo się klasyczne „I love you, Pumpkin / I love you, Honey Bunny” i kino nigdy już nie było takie same.
Hollywood straciło niewinność, patrząc na słupy dymów nad Florence i Normandie.