Niespodziewanie się pojawił, i jeszcze szybciej skończył. Czwarty sezon Jacka Ryana dobiegł do mety, jednocześnie wieńcząc całą serię o tytułowym agencie CIA. Nie jestem jednak pewien, czy jest to finał, na który zasługuje serial. Spodziewałem się, iż ostatni sezon znokautuje mnie mocniej niż dotychczasowe i mimo wszystko pozostawi z tęsknotą za serią. A jednak pożegnanie wypadło w zasadzie…bezboleśnie. I jestem pewien, iż nie tak powinno to wyglądać.
Oryginalna produkcja Prime Video luźno nawiązywała do książkowej serii Clancy’ego, co przeważnie w tym przypadku działało na korzyść serialu. W pierwszy sezonie widzieliśmy jak Jack Ryan stawia swoje pierwsze kroki w pracy dla CIA, mimo, iż pewne doświadczenia w „walce ze złem” ma już za sobą. Kolejne serie rzucały bohatera w różne rejony świata, gdzie widzieliśmy jego ewolucję oraz zmagania z kolejnymi międzynarodowymi spiskami, testującymi jego inteligencję oraz wolę walki. Nie były to historie oparte na konkretnych książkach. Dostawaliśmy samodzielne historie, które jednak były równie interesujące co (większość) książek. Nie wszystkie były sobie równe, jednak trzymały pewien poziom. Wszystko przez podobny sposób prowadzenia i rozwijania fabuły.
Jack Ryan po neutralizacji ostatniego zagrożenia dochrapał się wyższego szczebla. Jako nowy wicedyrektor CIA na chwilę przed zaprzysiężeniem trafia jednak na ślad nowej afery. Zamach na prezydenta afrykańskiego kraju wywołuje lawinę oskarżeń, która ujawnia skorumpowane frakcje amerykańskiej agencji szpiegowskiej. Zagrożenie wydaje się więc większe niż dotychczas. Bohaterowie walczą bowiem na własnym podwórku z wrogiem ze swojego zespołu.
Fabuła czwartego sezonu rozpisana została tym razem na 6 godzinnych odcinków. Nie skłamię, iż pierwsze dwa epizody wprowadzały więcej zamieszania i trochę goniły próbując zanęcić nasze zainteresowanie nowymi wątkami. Mimo tego, w przeciwieństwie do poprzednich sezonów tym razem czułem lekkie znużenie tym wprowadzeniem. choćby o ile wcześniej przygotowany byłem, iż niedługo na te niewiadome zostanie rzucone nieco więcej światła. W pewnym momencie akcja jak na pstryknięcie palcami rusza z kopyta i wrzuca widza w pędzący pociąg. Jednocześnie objawiając nam największy problem tego sezonu.
Od samego początku, a w zasadzie już od pierwszych zapowiedzi, wydarzenia wydają się naprawdę ciekawe. W końcu mamy do czynienia ze szpiegostwem w słynnej organizacji szpiegowskiej. A przynajmniej tak by się zdawało. Co chwila mamy wspomnianą całą „siatkę” mocarzy, która ma jakieś „wielkie plany” i wykorzystuje CIA. Sugeruje to więc, iż fabuła może być tak bogata, iż ciężko będzie to zaprezentować w tak małej liczbie epizodów, a choćby w jednym sezonie. Więc z jednej strony czuć ogromną wagę tego co nadchodzi, z drugiej czujemy zbliżający się finał całej produkcji. I strasznie się ze sobą to gryzie.
Najgorsze jest w zasadzie to, iż cały ten WIELKI spisek sprowadza się do kilku złoli, którzy niby coś ględzą o tym spisku i o tym ile osób jest w to zaangażowanych, ale nic więcej na ten temat się nie dowiadujemy. W efekcie jednak nie dostajemy z tego prawie nic. A więc ja całej intrygi po prostu nie kupuję.
Po paru epizodach nie czuć ani trochę tego zagrożenia. To co czuje natomiast widz to straszny pośpiech scenarzystów, którzy próbują popchnąć historię do przodu. Więc wizja wielkiego finału niebywale gwałtownie się nam rozmywa, oferując jedynie średniaka, udającego pełny fajerwerków koniec. Historia pędzi aby dalej ignorując liczne luki fabularne i niewyjaśnione, lub słabo wyjaśnione kwestie. Bardzo gwałtownie cały spisek przechodzi w standardowe zamachy bombowe na USA, co jest po prostu mało wiarygodne i pokazuje, iż twórcy nie zmierzyli sił na zamiary, które mieli. Gdyby od początku nie popłynęli ze swoimi zamiarami, a pokazali od A do Z prostą, ale i konkretną historię wszystko bardziej by się ze sobą kleiło. Przeciwieństwem jest tutaj świetny poprzedni sezon, gdzie wszystko układało się powoli, po czym zaczęło sypać się jak domino, jednak w widowiskowy sposób. Przy czym historia była po prostu wiarogodna i dobra.
Co jednak wyszło w tym sezonie? Po raz kolejny świetni, cholernie charakterni bohaterowie. John Krasinski po raz kolejny imponuje jako Jack Ryan, jego interpretacja postaci jest przekonująca i dobrze się ją po prostu ogląda. Towarzyszący mu Greer i November znów pokazują pazury i satyrę sprawiając, iż świetnie ogląda się działania ich zespołu. Tym razem dołącza do nich kolejny gracz w osobie Domingo Chaveza, w którego wciela się Michael Pena. Średni jak dla mnie casting, mało pasujący do w tak wykreowanej postaci, gdyż tu widziałbym kogoś, kto choćby wizualnie przypomina twardziela i kozaka.
Aczkolwiek muszę przyznać, iż aktor poradził sobie całkiem nieźle jako taki „superżołnież CIA”. Wielka tylko szkoda, iż postaci poświęcono więcej uwagi jedynie na samym początku i na końcu sezonu. W środku jakby się rozmył. A wielka szkoda, ponieważ jest to bohater z wielkim potencjałem. Niestety – znów wyszedł pośpiech w nieco nieudolnym kręceniu tej serii. Miło też widzieć – w końcu (!) – powrót postaci Cathy Miller, której wyraźnie brakowało we wcześniejszych odsłonach. Prywatne życie Jacka jest jednak ważne w ujęciu postaci, a Cathy stanowi jego najważniejszy element. Jednak też mam wrażenie, iż wklejenie jej w to zagrożenie jest mocno naciągane.
Chociaż w kwestii historii nowy Jack Ryan mnie zawiódł, to muszę przyznać, iż całość mimo obecnych dziur fabularnych i nieznośnego pośpiechu, oglądało się nieźle. Napięcie było utrzymane, odcinki nie były pozbawione zwrotów akcji. Choć były też dużo bardziej przewidywalne. Znienacka potrafiły jednak wyskoczyć głupotki, które w takiej produkcji nie powinny mieć miejsca. Nie uważam mimo tego finałowych odcinków za totalną katastrofę. No, coś w sobie miały. A jednak koniec powinien być zaserwowany z przytupem i mieć tą swoją kropkę nad „i”. Tymczasem mimo oficjalnego finału widać, iż historia Jacka będzie miała jakąś dalszą część, którą miło by było zobaczyć.