Hrabia Wido-Wisko

filmweb.pl 4 miesięcy temu
Każdy kraj musi mieć swojego Jerzego Hoffmana. No, prawie każdy – pozostało Francja, gdzie w latach 50. wydarzył się nowofalowy zwrot, który zatrzasnął wrota kin dla klasyki literatury na rzecz korzyści płynących z eksperymentów, kontestacji i branżowego przewartościowania. Istniał co prawda ktoś taki jak Jean Delannoy, choć pamiętają go raczej wyłącznie studenci filmoznawstwa przygotowujący się do egzaminów na paryskiej Sorbonie. To oni, bazgrając w brulionach kolejne warstwy notatek, łamią sobie głowy nad pustawą kartą rodzimej adaptacji. Dlaczego błagający o ekranizację materiał Hugo, Balzaca czy Dumasa rozkradany jest przez Anglosasów? Dlaczego w zbiorowej świadomości Jean Valjean ma twarz Liama Neesona albo Hugh Jackmana, a pieniądze ze szkolnych wycieczek upychane są w skarbcach amerykańskich i brytyjskich wytwórni? W końcu: dlaczego wprawione w ruch symbole francuskiej kultury recytują linijki z ekranu angielskim przekładem? "Dlaczego?" – krzyczy przed ekranem telewizora frankofoński ekwiwalent Wojciecha Olszańskiego, który leciutko uśmiechnie się dopiero wtedy, gdy w "Człowieku w żelaznej masce" pojawi się sylwetka Gerarda Depardieu.


Do zawrócenia Sekwany kijem trzeba tylu, ilu do tanga. Duet Alexandre de La Patelliere i Matthieu Delaporte porwał się więc na dwuczęściową adaptację "Trzech Muszkieterów" wbrew biznesowej logice i radom starszych po fachu. Koszty: piąta najdroższa francuskojęzyczna produkcja w historii. Stawka: honor własnego narodu. Efekt: mizerny, przynajmniej finansowo – po klapie w kasach kin druga część widowiska z podtytułem "Milady" do wielu państw (w tym Polski) choćby nie zawitała. Producenci wyciągnęli jednak wnioski. Z fotelem reżysera pożegnał się Martin Bourboulon, z ekipy zniknęły zagraniczne gwiazdy, a dwuczęściową fanaberię wyparł jednoczęściowy pragmatyzm. Tak powstał "Hrabia Monte Christo" – wciąż droga, wciąż długa i wciąż niegwarantująca dochodu superprodukcja. Jeden Francuz powie "projekt prestiżowy", drugi, iż "godnościowy", ale obaj zgodzą się, iż ważny. Ich własny, luksusowy Dumas godny dziewięciu podświetlonych liter na wzgórzach słonecznej Kalifornii.

Ten blask nie jest jedynie efektem napompowanego budżetu. "Hrabia Monte Christo" to ekranizacja na sterydach, popowy kompromis pomiędzy przepychem epokowego kostiumu a uwspółcześniającą aktualizacją. Film, na który chętnie przyjdzie ortodoksyjna wychowawczyni z liceum. Film, na którym zbłąkany nastolatek nie pomyśli choćby o wyciągnięciu telefona. De La Patelliere i Delaporte rozumieją, iż książkowa klasyka żyje swoją formą głównie w umysłach literaturoznawców; powszechnie oddycha jednak przede wszystkim uniwersalnością sensów i nieprzemijającą świeżością tematów. Dlatego też daleko im do czołobitnych purystów. Widz prędko chwyta, iż w bogatym materiale źródłowym twórców ekscytuje przede wszystkim niejednoznaczność konwencji – ich "Hrabia Monte Christo" to po trosze saga o ślepych zaułkach zemsty, kino nowej przygody, polityczny dramat sądowy, "Mission: Impossible" i epickie love story niespełnienia. W usta swoich bohaterów wciskają elegancki, acz współczesny język, a dialogowe napięcie lubią rozluźnić nagromadzeniem pojedynków, intryg czy zwrotów akcji. W "Pieprzyć Mickiewicza" rapujący Dawid Ogrodnik przekonywał, iż klasyka literatury może być cool. De La Patelliere i Delaporte po prostu czynią ją cool przez dostosowanie do dzisiejszych standardów wielkich kinowych koncertów.


Co wyjątkowo rzadkie, w tej walce z gatunkowymi oczekiwaniami niemal trzygodzinny metraż okazuje się dla duetu sojusznikiem, dając przestrzeń na zatopienie się w inscenizacyjnych roszadach. Każda z części operuje tu inną atmosferą: od wakacyjnej sielanki po więzienne cierpienia; od nadziei po melancholię, umożliwiając tym samym widzowi podążanie za spokojnie eksplorowaną przemianą Edmunda Dantesa (Pierre Niney) i zręcznie ustrzegając się przed dezorientującym przesytem. To niezwykle trudne zadanie: oryginał jest arcydziełem światowej literatury, ale i cegłą, którą można zabić. Z obu tych względów adaptacyjna misja, która spadła na De La Patelliere’a i Delaporte’a, wymagała zarówno dużej dawki reżyserskiej świadomości, jak i odwagi w negocjacjach z pierwowzorem.

Istnieje więc spore ryzyko, iż nowy "Hrabia Monte Christo" nie spodoba się tym, którzy lubią robić sobie zdjęcia na tle pieczołowicie kompletowanych biblioteczek. Powiedzieć, iż francuski duet reżyserski dokonuje "pewnych przesunięć" względem oryginału, to nic nie powiedzieć. Ich wersja w całości wygumkowuje drugą, rozgrywaną w Rzymie część powieści, wprowadza dodatkowych, nieznanych czytelnikom Dumasa bohaterów, a tych znanych wplątuje w nowe relacje i siatki powiązań albo pozbawia połączeń, które dotąd posiadali. Pierwszy z brzegu przykład radykalizmu dla książkoholików: Hayde (Anamaria Vartolomei) z kochanki Dantesa zamienia się w jego nieletnią protegowaną, zakochaną ze wzajemnością w Albercie (Vassili Schneider), co zastąpić ma nieobecny wątek Maksymiliana i Walentyny. Wiecie, o czym mówię czy nie – nie macie się czym przejmować. De La Patelliere i Delaporte epatują bezgranicznym szacunkiem dla powieści Dumasa, a wycinanie przez nich fabularnych rozwiązań okazuje się raczej aktem lojalności wobec zasad beletrystyki. Zachowanie rytmu i precyzyjnej struktury jest dla nich świętym obowiązkiem, wartym poświęcenia konkretnych nazwisk czy ich funkcji. I to jest okej.


Zwłaszcza iż znaczenia narracji Dumasa pozostają przecież takie same. Filmowy "Hrabia Monte Christo" to przez cały czas opowieść o życiu snutym pod dyktando jednej emocji, przeoczonej różnicy między zemstą a sprawiedliwością i kreśleniu kółek na tafli nieprzepracowanego resentymentu. Każde z nich wybrzmiewa głośną kanonadą, choćby jeżeli od emocjonalnej głębi miłosnych rozczarowań twórcy częściej wolą ekscytację Dantesowskimi przebierankami i mastermindowymi intrygami. To wybór, który broni szczera rozrywkowa radocha, chociaż w efekcie po trzech godzinach z kina wychodzi się raczej z krótkotrwałą podjarką niż z utrzymującymi się dreszczami poruszenia. Ot, kompetentne, wciągające widowisko, które gwałtownie paruje z mózgu i twarzy. Można się gniewać, ale w sumie nie ma po co – po latach adaptacyjnej posuchy mało co było bardziej potrzebne francuskiemu kinu niż właśnie taki pełnoskalowy produkt.
Idź do oryginalnego materiału