Coś mnie tknęło, aby odkurzyć sobie The Orange Box, a dokładniej pierwszego Portala, wchodzącego w skład tego pakietu. Odpalam Xboxa, wkładam płytę do napędu, a podczas instalacji, by zabić czas, przeglądam, co tam w Game Passie słychać. A Plague Tale: Requeim? Very nice, dodaj do kolejki ściągania. Dodali już SCORN, świetnie, ściągamy. O, a co to takiego? Hi-Fi Rush? Łe tam, zbyt kolorowe, olać to.
Następnego dnia dowiedziałem się, iż gdy ja grałem w Portala, odbyła się konferencja Xboxa i Bethesdy, na której poza kilkoma ważniejszymi i mniej ważniejszymi informacjami, niczym filip z konopi wyskoczyło Hi-Fi Rush. Pierwsza zapowiedź gry studia Tango Gameworks i natychmiastowa premiera gry na Xboxa i PC-ty. No dobra, w takim razie – mój błąd i wypadałoby sprawdzić, co twórcy The Evil Within czy Ghostwire: Tokyo mają nam interesującego do zaoferowania, szczególnie, iż stylistyka ich najnowszej produkcji zdecydowanie różni się od tego, z czego studio było dotychczas znane.
Lekcja płynie z tego taka, iż nie należy oceniać gry po wyglądzie, a po miodzie, który płynie z samej rozgrywki. Ten natomiast w Hi-Fi Rush jest najwyżej klasy. Najnowsza produkcja twórców The Evil Within to – w wielkim skrócie – połączenie gry rytmicznej ze slasherem. Ot, jakby zmieszać Patapony z Devil May Cry. Brzmi interesująco? No pewnie, iż tak! Historia ma miejsce w cyberpunkowej przyszłości. Wcielamy się w Chaia, samozwańczą przyszłą gwiazdę rocka, która na skutek niefortunnego wypadku, łączy odtwarzacz MP3 ze swoim ciałem. To z kolei przykuwa uwagę szefostwa korporacji, która chce pozbyć się defekta. Chai musi teraz znaleźć sojuszników, którzy pomogą mu w tej nierównej walce.
Fabuła jest zdecydowanie najsłabszym elementem Hi-Fi Rush. Ot, kolejna opowieść o tym, jak banda młodziaków walczy ze złą, korporacyjną machiną. Braki scenariuszowe na szczęście nadrabiane są przez niezwykle sympatycznych i dowcipnych bohaterów, dzięki którym tę historię – mimo, iż oklepaną – śledzi się z zainteresowaniem. Prawdziwą kwintesencją gry jest jednak sama rozgrywka. Jak wspomniałem, Hi-Fi Rush jest połączeniem gry rytmicznej ze slasherem. To nietypowe połączenie sprawdza się w tym przypadku idealnie!
Pierwszy raz od czasów kultowych Pataponów czułem się, jakby pad służył mi bardziej jako instrument, niżeli rzeczywiście urządzenie do grania w grę. Świat Hi-Fi Rush napędzany jest muzyką i rytmem. Walka, combosy, uniki – niemal wszystko w tej grze wymaga wklepywania przycisków w rytm. Początkowo, trochę mnie to przerażało, bo talentu muzycznego – choćbym chciał – to niestety nie mam. Na szczęście okazuje się, iż nie jest to trudne do ogarnięcia. Dosłownie cały świat wybija nam rytm – od drzew, poprzez maszyny, na naszym kocim kompanie, latającym obok głowy Chaia kończąc. Mamy również opcję wizualizacji rytmu, choć w moim wypadku najlepiej sprawdziło się oldschoolowe, staromodne tupanie nóżką (nie polecam, gra bardzo wciąga, co po kilku godzinach rozgrywki powoduje niemały ból stopy). Rozgrywkę w Hi-Fi Rush najlepiej podsumować kultowym już easy to learn, difficult to master.
Przejście głównego wątku fabularnego zajęło mi około 13 godzin, co stanowi całkiem niezły wynik jak na ten gatunek. Co ważne, nie odczułem podczas gry znużenia czy znudzenia – twórcy naprawdę zadbali o to, aby zapewnić graczowi różnorodność w rozgrywce. Co więcej, po przejściu gry, odblokowują się nowe opcje, które nie tylko dodają nowe wyzwania, ale także zachęcają do powtórzenia rozegranych już leveli.
Oprawa wizualna łączy komiksową stylistykę z charakterystyczną dla mangi i anime kreską. Daje to całkiem sympatyczny efekt, choć dość nierówny. Miejscami gra wygląda naprawdę pięknie, a niekiedy przywodzi na myśl erę PS3. Znacznie lepiej jest pod względem audio. Jak na rytmiczną grę muzyczną przystało, ścieżka dźwiękowa wpada w ucho i idealnie spaja się z rozgrywką. Muzyka z Hi-Fi Rush zdecydowanie wpadnie do topki moich ulubionych soundtracków z gier. Warto dodać, iż produkcja ma dostępną polską wersję językową, zarówno dubbingową jak i kinową i, co najważniejsze, jest zrealizowana na bardzo wysokim poziomie!
Hi-Fi Rush trochę skojarzyło mi się z grą Concrete Genie. Obie te gry w zasadzie pojawiły się znikąd, żadna z nich nie oferuje epickich przygód na setki godzin czy wartkiej akcji rodem z bestsellerów jak CoD czy Assassin’s Creed, a jednak cechuje je wysoka jakość i masa, MASA funu płynąca z rozgrywki. Potrzebujemy więcej takich małych, wielkich tytułów. Niesamowicie miłe zaskoczenie zaraz na początku roku – oby więcej takich niespodzianek!