Fabuł utkanych na podstawie tego motywu powstało niezliczenie wiele. Z oczywistych względów stały się one atrakcyjne dla filmu, co twórcy skrzętnie zaczęli wykorzystywać już w bardzo wczesnych latach kina (Metropolis z ’27 r.) czy w jego Złotej Erze (Gog z ’54 r.). Jednak prawdziwy bum na filmowe złe roboty wybuchł w latach 80. wieku ubiegłego, gdyż wówczas – za sprawą wyspecjalizowania się nowych metod efektów specjalnych – plastyczny potencjał wizji mógł się z jeszcze większym powodzeniem materializować na ekranie. Tymi najjaśniejszymi objawami tego trendu były z pewnością filmy Terminator i Robocop. Są to jednak tytuły kanoniczne, znane szerokiej widowni. Ja chciałbym opowiedzieć o powstałym w 1990 roku filmie Hardware, który może i jest znany nieco mniej, ale za sprawą swego kultowego statusu również posiada wierną rzeszę swych fanów.
Hardware jest jednym z przejawów pomysłowego połączenia dwóch podgatunków macierzystego science fiction. Postapokaliptyczna wizja przeplata się tutaj bowiem z tradycją cyberpunku. Całość podszyta jest z kolei mocno horrorowym sznytem, wzbogacającym tą i tak szeroką paletę koncepcyjnych kolorów o kolor grozy. Mamy zatem Amerykę dotkniętą katastrofą – nuklearną wojną – skąpaną w radioaktywnym pyle. Główny bohater, Moses, przemierza pustkowia zbierając złom, zarabiając w ten sposób na życie. Te lepsze odpadki oddaje swojej dziewczynie Jill, która, zabarykadowana w swym domu, zajmuje się rzeźbieniem w metalu. Pewnego dnia „Mo” przynosi jej prawdziwy okaz – szczątki rządowego robota bojowego Mark 13. Oboje nie spodziewają się jednak tego, jakie nieszczęście na siebie ściągnęli.
Droid Mark 13 to z pewnością jedno z najbardziej przerażających odzwierciedleń motywu zbuntowanej maszyny. Ogarnięty niepojętą żądzą zabijania, stanowi wcielenie ślepej, niszczycielskiej siły, którą, paradoksalnie, do życia powołał sam człowiek, świadomie łamiąc prawa Asimova. Jego nazwa wzięła się z trzynastego rozdziału Ewangelii św. Marka, w którym Jezus roztacza pesymistyczne wizje powstania narodu przeciwko narodowi i o tym, jak w wojnie tej żadne ciało nie będzie oszczędzone. Etymologię nazwy tajemniczego znaleziska rozszyfrowuje sam bohater, dzięki czemu orientuje się, z jak wielkim zagrożeniem ma do czynienia. Niestety jest już jednak za późno, ponieważ przebudzona ze snu maszyna rozpoczęła swój śmiercionośny pochód.
Ze sposobem zgładzenia robota także wiąże się interesująca symbolika. UWAGA SPOILER Po kilku nieudanych próbach unicestwienia droida, ostateczny cios zadaje mu strumień wody, wylatujący z prysznica. Jakże paradoksalna to broń, przywodząca na myśl słynne bakterie, z którymi nie mogły poradzić sobie organizmy kosmitów z Wojny światów H.G. Wellsa. Po raz kolejny okazuje się bowiem, iż to, co dla nas pozostaje głównym źródłem egzystencji, dla mechanicznego tworu może być źródłem śmierci. Woda, będąca w naszej kulturze uniwersalnym symbolem życia, po skonfrontowaniu z obiektem najwyższego szczebla technologicznego rozwoju staje się przyczyną zniszczenia. Wydźwięk tej sceny jest znaczący: dopóki potrafimy kontrolować siły żywiołów lub przewidywać skutki ich działalności, dopóty nie musimy bać się o przejęcie kontroli na świecie przez organizmy sztucznie wygenerowane. KONIEC SPOILERA
Scenariusz filmu powstał na podstawie opowiadania pt. Shock, które ukazało się swego czasu w czasopiśmie „2000 AD”. To dobry moment na to, by przybliżyć profil twórcy Hardware, który to opowiadanie odnalazł i potrafił rozbudować do rozmiarów filmowej narracji. Richard Stanley jest mało znanym reżyserem, gdyż na swoim koncie posiada tylko dwie pełnometrażowe fabuły, z których jedną mam właśnie sposobność recenzować. Zaczynał jako twórca teledysków. Po swoim drugim filmie – Diabelskim pyle z 1992 roku – zajął się realizacją dokumentów oraz filmowych etiud, przez co na stałe ukrył się przed szeroką publicznością. Jednak te dwie fabuły, jakie zrealizował, choć nie zapewniły mu przychylności krytyki, to wystarczyły do tego, by poprzez uzyskaną plastyczność oraz bezpretensjonalność zaskarbić sobie serca fanów filmowej fantastyki.
Co ciekawe, Hardware – film stanowiący dziś wizytówkę jego twórczości – nakręcił w wieku zaledwie 24 lat. Po kinowym sukcesie filmu (przy milionowym budżecie zdołał zarobić pięć razy tyle) otrzymał ofertę wyreżyserowania Sędziego Dredda, którą to odrzucił na rzecz realizacji autorskiego projektu (wspomnianego Diabelskiego pyłu). Potem przymierzany był jeszcze do Wyspy doktora Moreau, przy którym to filmie ostatecznie współtworzył tylko scenariusz. Jako iż dziś jest w sile wieku, co jakiś czas przebąkuje się o jego rychłym powrocie do mainstreamu. Swego czasu napisał choćby scenariusz do sequela Hardware, który miałby się nazywać Hardware II: Ground Zero (skrypt jest powszechnie dostępny w internecie). Do jego realizacji jednak póki co nie doszło, ze względu na – jak łatwo się domyślić – problemy proceduralne. Prawa do pierwszej części wciąż podzielone są bowiem między kilkoma zainteresowanymi – m.in. wytwórnią Miramax i producentem Paulem Trijbitsem. Życzę jednak sobie i innym sympatykom gatunku, by Stanley w końcu powrócił, jeżeli nie z kontynuacją hitu sprzed lat, to z jakąś inną oryginalną, pełnokrwistą fabułą, wpisaną w najlepsze tradycje fantastyki.
Nie będę udowadniał, iż Hardware jest filmem dobrym, gdyż zwyczajnie podlega on innym kryteriom oceny. W momencie formułowania krytyki danego filmu należy poruszyć wiele aspektów jego języka, którymi porozumiewa się z widzem. Jest jednak jeden, który wyłamuje się wszelkim obiektywnym sądom, a który jest wypadkową estetycznego zamysłu twórcy. Tym ukrytym aspektem jest to, co powszechnie zwiemy „klimatem”. Okazuje się bowiem, iż film może grzęznąć w fabularnej mieliźnie, może nie przekonywać aktorską grą, może straszyć formalną tandetą, ale jeżeli posiada klimat, można wybaczyć mu wszystkie nieopatrznie popełnione grzechy. Bo klimat, moi drodzy, to coś transcendentnego, coś, co potrafi oderwać się od struktury filmu i unieść jego wartość ponad poziomy. To coś oddziałującego nie tyle na sferę naszej świadomej percepcji, ile podświadomy komunikat, którego znaczenie odkrywamy częstokroć znacznie później. Po seansie takiego filmu wiemy, iż obcowaliśmy z czymś nie pozbawionym wad, ale siła klimatu mimowolnie wywołuje na naszej twarzy uśmiech zadowolenia. Filmów charakteryzujących się tą zależnością jest oczywiście mnóstwo. A jednym z podręcznikowych przykładów jest z pewnością Hardware.
Ta historia posiada przecież wyraźne luki, przez co momentami podąża jakby bez celu. Szwy pomiędzy poszczególnymi scenami zdają się nie być połączone odpowiednio dobrą nicią. Do tego dochodzi jeszcze wyjątkowo drewniane aktorstwo (w roli Mo wystąpił Dylan McDermott, późniejsza gwiazda takich seriali jak Kancelarii adwokackiej czy American Horror Story, dla którego Hardware było początkiem wypracowywania aktorskiego szlifu). Ale te oczywiste minusy nie odgrywają większego znaczenia w recepcji filmu. Bo Hardware to jedno z tych małych dzieł, zrobionych z miłością do gatunkowych klisz, gdzie pomysłowość i entuzjazm opanowują wady i budżetowe ograniczenia. Skąpany w wyjątkowym sosie stylistycznym – bliski stylowi Dario Argento – i przyprawionym elektro-punkową ścieżką dźwiękową, roztacza wokół siebie nieodpartą aurę wyjątkowości. Wystarczy, gdy raz spojrzysz na te pustkowia pochłonięte radioaktywną czerwienią, gdy raz weźmiesz udział w tej niezwykłej paradzie kształtów, kolorów i dźwięków, ugrzęźniesz w tej wizji na dobre.
Tekst z archiwum film.org.pl.