12 lipca 2025 roku na Stadion Narodowy w Warszawie powróciła jedna z największych rockowych legend. Trasa koncertowa o wymownym tytule Because What You Want & What You Get Are Two Completely Different Things Tour ściągnęła tłumy fanów, a Guns N’ Roses po raz kolejny udowodnili, iż potrafią rozpalić scenę do czerwoności – mimo upływu lat i kolejnych pokoleń słuchaczy.
Zanim jednak zabrzmiały kultowe kawałki, publiczność rozgrzał nietypowy – jak na rockowy koncert – support: Public Enemy. Hip-hopowi weterani dali solidny występ, choć przewrotnie kontrastujący z głównym daniem wieczoru. Trzeba jednak przyznać, iż ich obecność na trasie GNR to ukłon w stronę buntu i korzeni, które – choć różne stylistycznie – mają wspólny mianownik: niezgodę na schemat.
Prawdziwe uderzenie przyszło dopiero z pierwszym riffem „Welcome to the Jungle”, które natychmiast porwało publikę. Axl – w formie, z energią, której mogłoby mu pozazdrościć wielu młodszych wokalistów – wciąż potrafi zaczarować tłum. Warsaw is the place of positive energy – rzucił ze sceny i trudno było się z nim nie zgodzić.
Setlista była marzeniem każdego fana – aż 29 numerów. Ale nie chodziło tylko o ilość. To była emocjonalna podróż przez dekady, przekrój przez całą twórczość zespołu – od najstarszych hitów, po nowsze kawałki i znane covery.
Usłyszeliśmy między innymi: „Bad Obsession”, dramatyczne „Live and Let Die”, soczyste „You Could Be Mine” czy „Estranged” – z tym słodko-bolesnym ładunkiem emocji, w którym giniesz i nie chcesz wracać… Wśród niespodzianek pojawiły się perełki: „So Fine”, zaśpiewane przez Duffa, mocny cover „Junior’s Eyes” Black Sabbath, a także „Down on the Farm”, przypominające punkowy pazur zespołu. Nie zabrakło także akcentów osobistych – „Knockin’ on Heaven’s Door” Axl zadedykował Shermanowi Hodgesowi, a fani odwdzięczyli się morzem świateł i chóralnym śpiewem.
W drugiej części przyszły największe emocje, gdy popłynęło „Sweet Child o’ Mine”, niesione z pasją przez cały stadion. Każdy znał te słowa, każdy znał ten moment. „November Rain”… cóż mogę powiedzieć? Spełnienie. Dziewięć minut magii, z Axlem przy pianinie, ikoniczną gitarą i światłami telefonów migoczącymi nad głowami. Ten moment zostanie ze mną na zawsze. Może trochę brakowało „Patience”, ale było „This I Love” – delikatne i szczere oraz „Don’t Cry”, równie poruszające, wyśpiewane z całych sił – sądząc po zdzieranych gardłach wokół mnie – nie tylko moich. A zanim wybrzmiał ostatni numer – „Paradise City” – na scenie wylądowały jeszcze transparenty fanek: I could be your daughter, but want to be your lover oraz Front for vocals, backstage for sins?
I to wszystko przeplatane solówkami Slasha… a te, jak zawsze, były niesamowite: to dzikie i niepokorne,to bluesowe i przeciągłe, nostalgiczne, momentami niemal czułe… Były jak osobne opowieści – nie tylko technicznie imponujące, ale przede wszystkim niosące emocje. Prawdziwy pokaz wirtuozerii, który chwytał za serce. A Slash? Grał zatopiony w muzyce – skupiony, ale z tym swoim luzem. Na koniec sprzedał jeden uśmiech. Jeden. Ale za to jaki.
Oczywiście były też momenty, kiedy akustyka stadionu dawała się we znaki, ale nie będę się nad tym rozwodzić. Bo czy to naprawdę ważne, kiedy stoi przed Tobą zespół, który był dla Ciebie symbolem buntu, marzeń i nieosiągalnej wolności? Dla mnie właśnie to było najważniejsze: uczucie, iż znowu jestem tą nastolatką, która słuchała Gunsów po cichu w swoim pokoju i marzyła, żeby kiedyś ich zobaczyć na żywo. Wtedy wydawało się to nierealne – a jednak to marzenie się spełniło. I choć może „to, czego chcemy, a to, co dostajemy, to dwie zupełnie różne rzeczy”, jak mówi tytuł trasy – tego wieczoru dostałam wszystko, co naprawdę się liczyło. To było spotkanie z kawałkiem mojej własnej historii.
Anka