Relacje • Deströyer 666/Sacrilegia/Vircolac 08.11.2025 Dublin, Wild Duck

brutalland.pl 2 godzin temu
Proszę Państwa, był to rozpierdol. Dawno, bardzo dawno nie byłem na totalnie podziemnym, surowym, wręcz garażowym (chociaż raczej tutaj powinno się napisać "restauracjowym" ) koncercie. I właśnie przez to po sobocie czuję jak bardzo mi takich gigów brakowało.

Długoweekendowa wizyta u przyjaciół w Irlandii była w dużej części podyktowana właśnie chęcią uczestnictwa w omawianym wydarzeniu. Bileciki ogarnięte, temat zaklepany, plan wyjazdu gotowy.... ale ale ale pan pustułka! Gdzie ten koncert się odbędzie, hmmm? Ano nie wiadomo, bo raz czy drugi zaczęły się pojawiać głosy mówiące, iż nazistom w Dublinie mówimy stanowcze "nie". Wiadomo, jeżeli chcesz znaleźć na kogoś paragraf, to zawsze go znajdziesz, a tu jeszcze miała być "niespodzianka" w postaci wizyty Coza z Gospel of the Horns i wspólne odegranie tego i owego. No nic, czekamy

Dzień przed wydarzeniem poszło info odkrywające karty. Ale także ten dzień wcześniej, a raczej wieczór wcześniej odbywał się pierwszy z dwóch weekendowych recitali z m.in. Adorior i Malthusian, po którym już zaczęło się sarkanie na obecność tych strasznych nazioli w mieście i jeszcze w dodatku, iż koncert chcą grać! Włos się jeży na głowie! No i tym sposobem klub w ostatniej chwili, dosłownie kilka godzin przed imprezą wycofał się z organizacji. Jednak ekipa Invictus Productions "never surrender" i rzutem na taśmę koncert został przeniesiony do restauracji Wild Duck. Zatem chuj wam w dupę i good night left side

Cóż to był za przybytek! W barowym pomieszczeniu w lokalu wspomnianej jadłodajni stała sobie w rogu trójkątna scena o powierzchni może kuchni w blokowisku. Jak się dowiedziałem od mądrzejszych kolegów, w takim miejscu nie szło postawić normalnego nagłośnienia, zatem tylko stopa i wokal szły z kolumn, a wiosłowi i bas podłączyli się pod swoje piecyki i cóż, w tych warunkach, iście garażowo-próbowo-podziemnych, racząc się Ginesikiem zaczęliśmy wojnę.

Spodziewałem się sam nie wiem czego, ale na pewno nie tego, iż to serio zabrzmi dobrze. A tu proszę, Vircolac rozpoczął wieczór i aż się zdziwiłem, bo raz, iż praktycznie wszystko słychać a dwa, iż przy, siłą rzeczy, cichszym graniu niż przy regularnym nagłośnieniu, to brzmiało to całkiem dobrze. Można się było oczywiście pokrzywić, jak ktoś chciał, bo gitarzysta solowy zdecydowanie górował nad resztą głośnością swojego pieca, przez co najlepiej było stawać mocno po lewo, to w miarę równo się to w uszach rozkładało. Drugą rzeczą był wokal Darragha, który czy z prawa czy z lewa to ginął wśród reszty instrumentów, jednak też nie na tyle, żeby płakać i lamentować, w końcu metal to nie perfumeria, a podziemny metal to już w ogóle jebie po całości. Jak na oczekiwania, to było naprawdę dobrze, a i też sympatyczny dobór kawałków poświadczył na plus. choćby postanowiłem wrócić sobie do ostatniej płyty, która mi się w momencie premiery nie podobała ni chuj.



Następną kapelą była tego wieczoru Sacrilegia. I wiecie co? To był totalny ogień! Brzmienie skoczyło o kilka oczek w górę, nie wiem co oni tam poczarowali, ale przy takiej samej konfiguracji wszystko słychać było idealnie. Ciszej, to prawda, ale i wiosła i bas i woksy i gary. Muzycznie znam to z posiadanych placków i śk ale dopiero na gigu ten zespół pazury zamienił w jebane tasaki do mięsa. Jak to żarło! Jak to napierdalało! Perkusista to mistrz świata, mega precyzja, mega obłędne tempa i to nie na rowerku, tylko łapami na werblu, na crashach, na wszystkim jak się dało. Wkurwione, charczące wokale unoszące się nad jadowitymi i dzikimi riffami. Utwory napisane z głową, nie tylko jazda na złamanie karku, ale też kroczące średnie tempa i potężny ciężar. Dynamika na szóstkę z plusem. Ten zespół na oczach wyrasta na kolejną tuzę współczesnego black/thrashu, obok takiego choćby Craven Idol. Co ja mówię wyrasta, ten zespół już tam jest! Już reprezentuje wyjebany poziom. Zwróćcie uwagę na tych chłopców, bo ogień i zwierz jest taki, iż hej. Łeb chodził jak pojebion cały występ.



No i przyszła pora na gwiazdora! K.K. Warslut z ekipą wkroczył na scenę jak do siebie, przywitał Dublin i zaczął jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy koncert D666 jaki miałem okazję widzieć. A dlaczego najlepszy? A już tłumaczę. Chociaż w sumie wytłumaczyłem wyżej. Nie miałem okazji widzieć Distrojerka na takim surowym nielegalu, na scenie dwa na dwa, podłączonym do pieca, na wyciągniecie (wyprostowanej w łokciu, hehe hehe) ręki. Do tego setlista. No tak, były żelazne punkty występów kapeli, ale ja osobiście, mimo widzenia ich już chyba szósty czy siódmy raz nie miałem okazji usłyszeć Damnation's Pride ani Rise of the Predator. Można było być na koncercie D666 podpitym, ale ryczenia z całą salą
BEWARE THE LEGIONS OF SATAN, THEY'RE READY FOR ATTACKnie można było nie zapamiętać z przeszłości. Więc tym bardziej w takich warunkach robiło to na piszącym totalnie zajebiste wrażenie. No ale wracając, to od początku, od pierwszego numeru w ludziach buzowało. Ja jeszcze ziomkom i Dorotce mówiłem, iż "młyna tu raczej nie będzie za bardzo". Kaczy chuj. Punktem zapalnym była Oda Do Bitwnego Zabijania i to, jak ktoś szturchnął wokala Sacrilegii. Ponieważ stałem obok (kurwa, tam każdy stał obok każdego ) to chcąc nie chcąc wjechaliśmy w zabawe. Jeszcze Melissa z Adorior nie pomagała w uspokojeniu się, bo najgłośniej się darła, chwytała nas za wsiarz zachęcając do jeszcze dzikszego napierdalania. Co chwilę ktoś wywalał się na scenę, przewracając tu mikrofon, tam butelkę. Jazda na pełnej. Jak się na kilka kawałków towarzystwo uspokoiło, to musiał wjechać Satanic Speed Metal i młyn rozpętał się na nowo. Nagle patrzę, a kto to się wpierdala na scenę? Alan z Primordial a widząc to jeszcze wspomniana Melissa (najbardziej metalowe żeńskie imię świata, umknęło mi powiedzieć podczas chwili co z nią gadałem po koncercie, nawiasem mówiąc cholernie fajna babka z niej) za nim i rzuca się na jeden mikrofonik i zaczynają śpiewać razem z Warslutem i Felipe. Ale to nie wszystko, bo zachęceni przez chłopaków z kapeli na scenę władował się sprawca całego wydarzenia, czyli Darrgah z Invictusa/Vircolac oraz obecny na gigu Rob z Vomitora i ściśnięci jak sardynki odegrali i odśpiewali na totalnym ogniu cały numer. A potem jeszcze Iron Fist. Co to było za doświadczenie! Wszyscy jak jeden mąż darliśmy papę do dwóch totalnych hymnów ekstremalnego grania. Pot skraplał się na suficie, ściany się trzęsły a spierdoliny próbujące odwołać imprezę płakały w domu w swoje sojowe latte.



To był jeden z najlepszych koncertów w jakich uczestniczyłem i to paradoksalnie dzięki właśnie tym wszystkim jazdom z klubem. Każdemu spoko człowiekowi życzę takiej zabawy.

PS. Wypatrujcie bootlegów na limitowanej taśmie

Statystyki: autor: DiabelskiDom — 12 min. temu


Idź do oryginalnego materiału