Ryan Coogler po trzech latach absencji powraca na srebrny ekran wraz ze swoim najnowszym projektem. Grzesznicy, film mówiący między innymi o zaprzedaniu duszy, okazuje się świetnie pracować w kontekście pozafilmowym. To pierwszy projekt reżysera po latach pracy dla Marvel Studios – potężnej machiny, która często wysysa z twórców kreatywność. Wystarczy przywołać braci Russo: zanim weszli do MCU, tworzyli znakomite Community, a po ich tymczasowym rozwodzie z wielkim studiem nie potrafili już odzyskać dawnego polotu. Na szczęście Coogler zachował swój głos i wizję – Grzesznicy dowodzą, iż jego twórcza siła ma w sobie więcej wigoru niż kiedykolwiek.
Rok 1932 Mississippi Delta. Dwójka braci, Elijah i Elias, po pobycie w Chicago, będąc aktywni zawodowo u samego Ala Capone, powracają w swoje rodzinne strony. Cel: otworzyć juke joint dla lokalnej czarnej społeczności. Środki? „Zdobyte” od chicagowskich gangsterów. Wszystko układa się na pozór idealnie. Lokal otwarty, blues rozbrzmiewa wraz z akompaniamentem otwieranych kapsli i stukotu szklanych butelek. Tu i ówdzie ktoś gra w karty lub w kości, a jeszcze inni dają ponieść się rytmom muzyki. Oczywiście, tak jak w Od zmierzchu do świtu (1996) nagle pozornie zwyczajna noc w dusznym od dymu papierosowego barze staje się największym koszmarem, tak i tutaj sprawy zaczynają się komplikować.
Film Rodrigueza jest zresztą dobrym odniesieniem do Grzeszników. W obu filmach, na pewnym etapie, dochodzi do rewolty scenariuszowej, zmieniającej to, jak do tej pory odczytywaliśmy daną historię. Mam jednak wrażenie, iż w filmie Cooglera ta rewolta jest zdecydowanie silniejsza niż w filmie z lat 90. Grzesznicy to obraz, który w swojej strukturze dzieli się na dwie, skrajnie odmienne od siebie części. Pierwsza z nich to dzieło spokojne, konsekwentnie nawlekające dramatyczno-obyczajową narrację, prezentując nam dosyć konwencjonalną podróż. Druga część to z kolei całkowita i niespodziewana wywrotka gatunkowa. Nagle dostajemy miszmasz stylów, gatunków (horror, musical, komedia, Pulp, film akcji oraz mruganie okiem do Blaxploitation) i czego jeszcze dusza zapragnie.

Na papierze brzmi to jak zszycie ze sobą stron dwóch różnych scenariuszy – jeden to dramat obyczajowy robiący maślane oczka w kierunku Akademii Filmowej, a drugi to film klasy B. Tak niczym niepodbudowana zmiana powinna być błędem, pęknięciem w idealnie skonstruowanym scenariuszu. Powinno się to ze sobą gryźć… a jednak spina się to wyśmienicie. Coogler doskonale rozpoznaje ugruntowane konwencje czy fabularne schematy i postanawia wyrzucić je przez okno, zapraszając nas tym samym do zabawy z naszymi przyzwyczajeniami. Niezwykle doceniam za to Grzeszników, bowiem dzięki temu dostarczyli mi, jakże dla mnie ważnego, poczucia orzeźwienia w kinie. Jasne, ta pierwsza część mogłaby być lekko, podkreślam lekko, doprecyzowana pod względem tempa narracji, ale za to drugi segment opowieści wynagradza nam to z nawiązką. Bynajmniej nie jest to jednak jedyny powód, dla którego tak dobrze to ze sobą współgra.
Gdybym miał wskazać największy atut pierwszej Czarnej Pantery (2018), byłoby to naturalne, ale przy tym niezwykle przemyślane wprowadzenie nas do świata przedstawionego, zaprezentowanie nam wyjątkowości Wakandy, jej plemion i kultury. Tutaj jest podobnie. Pierwsza część filmu działa jako wprowadzenie nas w konkretny okres historyczny Stanów Zjednoczonych. I znowu, tak jak w Czarnej Panterze, tak i tutaj jest to wprowadzone w sposób organiczny. Przy okazji prezentowania nam głównej osi fabularnej, wprowadzenia i charakterologicznego zbudowania bohaterów dramatu, Ryan Coogler przemyca nam Amerykę tamtych czasów. Kilka przejazdów autem na planie ogólnym, parę ujęć na samotny kościół pośrodku niczego, dorzuć do tego sekwencję na polach plantacji bawełny, tu i ówdzie zbliżenia na wymienialne kredyty plantacyjne zamiast faktycznych pieniędzy, czy inne szyldy fryzjerskie, i wiemy już wszystko.
Ameryka tamtych czasów to przez cały czas miejsce przepełnione nierównym traktowaniem osób czarnoskórych. To wciąż kraj, w którym biali wykorzystują czarnych nie tylko na plantacjach, na co zwraca uwagę jeden z braci Smoke. Ktoś mógłby powiedzieć, iż abolicjoniści osiągnęli sukces na wiele dekad przed akcją filmu – na papierze owszem, jednak masakra w Tulsie miała miejsce raptem 11 lat wcześniej, a to tylko jeden z przykładów. Mimo iż Ku Klux Klan i jego największa potęga to śpiew przeszłości, wciąż jednak jego cień czai się tu i ówdzie – w postaci pary małżonków lub pod płaszczykiem wysoko postawionego Hogwooda. Wprowadzenie nas w kondycję Ameryki lat 30. działa również w mikroskali. Mamy przecież sekwencje dziejące się w małym miasteczku. I raz jeszcze – kilka ujęć, kilka kwestii dialogowych, warstwa kolorystyczna – Ryan Coogler niewielkim nakładem czasu oddaje nam ten jakże specyficzny charakter niewielkich miast pierwszej połowy XX wieku.

Dlatego właśnie obie części filmu tak dobrze ze sobą współgrają. Oba segmenty, mimo iż tak od siebie różne, są wręcz dla siebie kluczowe, tworząc idealny konglomerat. Pierwsza część wprowadza nas w świat przedstawiony, komunikuje nam główne tematy filmu. To dzięki temu te wszystkie dosłowne metafory (co nie jest wadą, w końcu to kino gatunkowe) w drugiej części pracują na korzyść ruchomego obrazu. Dlatego również tak dobrze działa sam juke joint jako serce kulturowe społeczności, co tylko dobudowuje dramaturgii, kiedy to bohaterowie bronią się w wyżej wspomnianym lokalu. Przede wszystkim jednak dzięki pierwszemu segmentowi najważniejszy element filmu jest w stanie aż tak porwać widza. Muzyka, a głównie blues, to najważniejsze części składowe całego dzieła i to dzięki nim Grzesznicy wznoszą się na wyżyny.

To właśnie w bluesie odnajdziemy prawdziwą duszę filmu – sentyment, nostalgię, tęsknotę i przeszywający, nieuleczalny ból, ale również sposób wyrażania swojego ja kulturowego. Dzięki temu gatunkowi muzycznemu, wykiełkowanemu z traum, czarnoskóra społeczność Stanów Zjednoczonych znalazła uniwersalny język do wyrażania swoich historii, swojej kultury. W juke joincie, który jak już wcześniej określiliśmy sercem kulturowym tej opowieści, blues ożywia te traumatyczne wspomnienia, ale również daje nadzieje na lepszą przyszłość – co pokazuje przepięknie zrealizowana na jednym ujęciu sekwencja zespolenia lat 30. z ewolucją kulturowo-muzyczną, aż do współczesności.
Dlatego właśnie Grzesznicy pozostaną dla mnie wyjątkowym i jednym z najlepszych seansów tego roku. Jasne, można wskazać pojedyncze mikropęknięcia w trakcie trwania projekcji, ale ostatecznie nie mają one zbyt wielkiego znaczenia. Dwa segmenty uzupełniają się nawzajem. Pierwszy spokojniejszy i bardziej stonowany, zarówno w formie, jak i w tempie. Drugi natomiast daje się całkowicie ponieść szaleństwu gatunkowemu oraz formalnemu, co owocuje niesamowitymi długimi ujęciami – stanowiąc popis reżysersko-operatorski twórców – o ścieżce dźwiękowej choćby nie wspominając. Wszystko to sprawia, iż dostajemy spełnione dzieło ze szczerą, autorską wizją – tego właśnie szukam w sztuce filmowej. Naprawdę idźcie na to do kina.
Korekta: Oliwia Kramek