GDYNIA 2025: Recenzujemy "Zamach na papieża"

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Święto polskiego kina trwa. W dzisiejszej relacji z 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni mamy dla Was recenzje "Zamachu na papieża", który już dziś możecie obejrzeć w kinach (pisze Daniel Jankowski), a także "Wielkiej Warszawskiej" (od Marcina Prymasa), "Capo" (od Jana Tracza) i "Glorious Summer" (od Jakuba Popieleckiego). Zapraszamy do lektury.

Recenzja filmu "Zamach na papieża" (reż. Władysław Pasikowski)


Zastrzel to i wyjedź z tego miasta
autor: Damian Jankowski

W rozmowie z Kubą Armatą, która ukazała się we wrześniowym "Kinie", Władysław Pasikowski mówi, iż w jego najnowszym filmie jest pół na pół: pół prawdy i pół fikcji. Fikcja okazuje się ważniejsza – zdaniem reżysera – zaś prawda ciekawsza, ale ta druga pozbawiona zmyślenia odrzuciłaby znaczną część widzów. "A robię filmy dla nich, nie jak moi koledzy i koleżanki dla samych siebie" – zaznacza Pasikowski. Przywołuję tę rozmowę i ten cytat nie bez przyczyny: zdaje mi się, iż właśnie w takich momentach enigmatyczny (oraz nielubiący dziennikarzy) twórca "Psów" pozwala nam trochę lepiej zrozumieć swoje podejście do kina. A także premierowy "Zamach na papieża", który już podzielił krytyków i niedługo prawdopodobnie podzieli widownię.


Jest rok 1981, starzejący się Konstanty "Bruno" Brusicki – były as wywiadu i snajper – zostaje zmuszony przez dawnych przełożonych do tajnej misji: ma zastrzelić człowieka, który zastrzeli papieża. Nie bardzo mu się to podoba. Nie dlatego, iż jest jakkolwiek pobożny (bo nie jest) – po prostu właśnie usłyszał diagnozę (zaawansowany nowotwór) i woli spędzić ostatnie miesiące życia z dala od zgiełku, w małej mieścinie, łowić ryby i zasypiać obok pięknej kobiety. Ale życie jest życiem. A po dniu przychodzi noc – odwracając promujący film klasyk Budki Suflera. Nie ma rady, Bruno raz jeszcze będzie musiał wyjść na twardziela.

Od lat znamy te klocki. Protagonista filmu o twarzy Bogusława Lindy to postać z wciąż-tego-samego westernu Pasikowskiego: jest niby "zbrukany" światem, ale i w ostatecznym rozrachunku gotowy stawić mu czoła. W imię zasad. Fakt faktem, iż przez dekady te "zasady" w kinie reżysera "Psów" ewoluowały albo uległy zaciemnieniu. Najpierw chodziło o to, by nie sypiać z dziewczyną kumpla; potem, by zrobić coś dobrego, gdy nie podobają nam się newsy w telewizji; jeszcze potem, by bronić towarzyszy walki, i tak dalej. Teraz chodzi o coś innego: by nie dać się nikomu stłamsić. By działać na własnych warunkach. Banał? Oczywiście! Ale poczekajcie.

Jednym z najczęstszych błędów przy pisaniu o filmografii Władysława Pasikowskiego pozostaje przykładanie jej do matryc, do których ona nijak pasuje, do których nie może pasować. To nie jest i nigdy nie było kino zaangażowane społecznie (oddziaływanie "Psów" na widownię z początków lat 90. pozostaje osobnym tematem), nigdy też nie stało się kinem realistycznym (wbrew zapewnieniom samego filmowca). To kino gatunkowe naśladujące amerykańskie wzorce sprzed lat: mieszkanka sensacji, guy movies, thrillera i westernu właśnie. Na dobre i na złe.

Zobacz zwiastun "Zamachu na papieża"


Całą recenzję znajdziecie TUTAJ. "Zamach na papieża" już dziś trafił na ekrany kin. Przypominamy zwiastun:




Recenzja filmu "Wielka Warszawska" (reż. Bartłomiej Ignaciuk)


Niebyły klasyk
autor: Marcin Prymas

Młodzieńcze lata III RP przyniosły nam liczne klasyki, które z miejsca wpisały się w tkankę społecznej świadomości. Niektóre walczyły ze wzniesionymi za życia pomnikami, świętokradczo ściągając korony, jak "Psy" Pasikowskiego, a inne zachwycały skalą i muzyką – patrz: "Ogniem i mieczem" Hoffmana. W kultowych tekstach i ikonicznych postaciach prym wiodły jednak komedie gangsterskie, zarówno te bardziej ("Kiler" Machulskiego, "Chłopaki nie płaczą" Lubaszenki), jak i mniej udane ("Młode wilki" Żamojdy) uchwyciły aspiracyjną energię momentu i z miejsca urosły do miana kultowych. W finansowym, politycznym i organizacyjnym chaosie najntisów prawdopodobnie drugie tyle projektów, które miały wszystko by w tym panteonie się znaleźć, przepadło gdzieś na etapie scenariusza, czy preprodukcji. Idę o zakład, iż jeżeli istnieją światy równoległe, to w wielu z nich Polacy czczą teraz "Wielką Warszawską" z roku, dajmy na to 1993, jako jeden z najlepszych filmów w dziejach i perfekcyjne rozliczenie rozczarowującej rzeczywistości. W naszej rzeczywistości film powstał jednak trzy dekady później. Zamiast aktualnego komentarza jest więc nostalgiczna hauntologia. Ta zmiana porządku i nastroju bynajmniej nie okazuje się jednak zabójcza dla jakości finalnego produktu.

Jan Purzycki ma skandalicznie krótką notkę na Wikipedii, jak zauważył w swoim wzruszającym i przezabawnym in memoriam scenarzysta Andrzej Dziurawiec ("Karate po polsku", "Na dobre i na złe") – nie ma choćby ulicy swojego imienia w rodzinnej Ostródzie. W tym samym tekście autor zauważa, iż "Janek potrafił jak nikt opowiadać uniwersalne, precyzyjnie skonstruowane historie z prawdziwymi, żywymi bohaterami, którym widz pragnął towarzyszyć". I trudno się z nim nie zgodzić, Purzycki dał nam nieodżałowanych "Złotopolskich", prowadził medialnie pierwszą (jedyną udaną) kampanię Wałęsy, a przede wszystkim napisał swoją "hazardową" trylogię, która wraz z premierą "Wielkiej Warszawskiej", pięć lat po śmierci scenarzysty, wreszcie została domknięta.


"Wielki Szu", szeroko czerpiąc z pokazywanych przez TVP w latach 70. amerykańskich seriali kryminalnych takich jak "Kojak", "Columbo" czy "Święty", w formie rozrywkowego kina gangsterskiego przedstawiał rozczarowanie zduszonym przez stan wojenny Karnawałem Solidarności. Tytułowy starzejący się szuler, po wyjściu z więzienia najpierw zostaje odrzucony przez swoją żonę, a potem – poszukując spokoju w górskim miasteczku pośrodku niczego – nie tylko spotyka lokalną mafię, chcącą się pozbyć przyjezdnego, ale także – co gorsza – młodego adepta pragnącego przejąć po nim pałeczkę. Grany przez Jana Nowickiego bohater zderza się z faktem, iż wydarzenia ostatnich lat tak naprawdę nic nie zmieniły, wydostanie się z machiny zepsucia jest niemożliwe, a pragnienie ochronienia przed swoim losem kolejnego pokolenia bezcelowe.

W 1988 roku, u progu przemian i Okrągłego Stołu przyszedł czas na "Piłkarski poker", opowieść o Janie Lagunie – dawniej idolu tłumów, który złamał poprzeczkę w meczu z ZSRR, a teraz starzejącym się (znów) sędzi, który przez całą karierę brzydził się korupcją. Produkcja w reżyserii Janusza Zaorskiego odrzuca wcześniejszą gatunkową stylizację na rzecz nieco przejaskrawionego realizmu znanego chociażby ze "Zmienników" Barei. Świat Laguny trzęsie się w posadach, gdy ten odkrywa, iż przez ostatnie lata tak naprawdę "ustawiał" mecze, manipulowany przez swoją niewierną żonę "Łapówkę" i przyjaciela – prezesa PZPN. Grany przez Janusza Gajosa protagonista pierwotnie postanawia "ustawić" ostatnią kolejkę 1 ligi (ówczesnej ekstraklasy), żeby się dorobić i utrzeć nosa ludziom, których miał za sobie najbliższych. Ponosi jednak klęskę, która usadza go na stołku szefa Śląskiego ZPN i dyktuje jego przyszły los jako skorumpowanego związkowego betonu, jakim tak przez całe życie pogardzał. W skrzywionej twarzy Gajosa widzimy cały przekrój moralnej klęski będącej klasowym triumfem, a w tle pojawia się wtedy niezwykle ironicznie gorzka w tym filmie piosenka "Trzej przyjaciele z boiska" autorstwa Artura Międzyrzeckiego, niemal cztery dekady starsza od samego filmu.

Zobacz zwiastun "Wielkiej Warszawskiej"


Całą recenzję znajdziecie TUTAJ. "Wielka Warszawska" trafi na ekrany kin 23 stycznia 2026 roku. Przypominamy zwiastun:




Recenzja filmu "Capo" (reż Robert Kwilman.)


Zrób sobie raj
autor: Jan Tracz

Imigranci w Polsce nie mają łatwo – i pomińmy już same różnice kulturowe, bo to temat na oddzielny tekst. "Capo", czyli pełnometrażowy debiut Roberta Kwilmana, rozpoczyna się od serii rozczarowań. Miał być hotel, jest fabryka, a dokładniej chłodnia. Obiecywali dolary, padło na złotówki. "Podzielcie to przez cztery", słyszą nowi pracownicy, którzy przyjechali z państw Ameryki Łacińskiej za lepszym życiem aż do Polski. Nie znają języka, dostają pracę nielegalnie, więc muszą się dostosować. jeżeli coś nie pasuje, to taksówka już za chwilę, już za momencik odwiezie ich z powrotem na lotnisko. "Obiecywano nam normalne warunki", lamentują kobiety, kiedy widzą zasyfione łazienki w pensjonacie, który został im przydzielony. Tam nie da się żyć – niby XXI wiek, a jednak duch PRL-u wciąż nawiedza nasz kraj.

Łącznikiem między tymi dwoma światami jest Adrián (Daniel Jiménez), prawa ręka Przemka (Sebastian Stankiewicz), szefa firmy, dla której pracuje nasz protagonista. Jiménez ma tutaj w sobie coś z Kamila Nożyńskiego ze "Ślepnąc od świateł". Kwestie wypowiada niczym NPC z gry komputerowej. I to komplement – wygląda na to, ze Adriánem zawładnęła całkowita inercja. Widać to choćby w jego chodzie – porusza się po miejscu pracy tak, jakby chciał, a jednak nie mógł. To już znieczulica, czy może wściekłość i wrzask, które tak głęboko w sobie dusi? Pozostaje czekać, aż rzuci to wszystko w cholerę i wreszcie postawi na swoim.


Polska nie jest bowiem rajem, jaki niegdyś mu obiecano. O nie – to miejsce, w którym choćby nie może otrzymać zezwolenia na pracę, pomimo tego iż haruje tyle godzin, a dodatkowo wieczory spędza na nauce polskiego z aplikacją językową. Adrián próbuje się też asymilować – prowadzi choćby koleżeńskie rozmowy z kasjerem z pobliskiego spożywczaka (dobrze zobaczyć Michała Balickiego w poważniejszej, choć drugoplanowej roli), któremu zwierza się ze swoich ostatnich problemów. Jak się później okaże, zwykły sprzedawca prędzej wyciągnie pomocną dłoń do Adriána aniżeli człowiek de facto odpowiedzialny za swoich pracowników.

"Capo" to kino naturalistyczne i obserwacyjne. Ociężałe tempo filmu ma na celu pełne odwzorowanie monotonii pracowników i braku jakichkolwiek perspektyw na "lepsze życie". Do chłodni chodzą tak, jakby nie czekała już na nich inna przyszłość. A przecież swoje muszą przepracować: inaczej jak wyżywią swoje rodziny?

Całą recenzję znajdziecie TUTAJ.

Recenzja filmu "Glorious Summer" (reż. Helena Ganjalyan, Bartosz Szpak)


Ostatnie takie lato
autor: Jakub Popielecki

Z mojego seansu "Glorious Summer" wyszły trzy osoby. W warunkach festiwalu w Gdyni, gdzie oglądałem film – normalka. Tu nigdy nie wiesz, czy ktoś wyszedł, bo miał dosyć, czy wyszedł, bo miał wywiad z twórcami albo premierę swojego własnego filmu. Oczywiście można sobie pospekulować. Czy nie byli to aby widzowie nieprzygotowani na kino bądź co bądź eksperymentalne? Albo wręcz przeciwnie – widzowie wyrobieni na tyle, iż nie znaleźli tu żadnego nowego eksperymentu? Można też spróbować się pozłośliwić, iż wyszli trzej faceci, ale żadna kobieta. Ewentualnie można uznać, iż szklanka jest i tak pełna: choćby nie w połowie, tylko w jakichś dziewięćdziesięciu siedmiu procentach – bo reszta widzów została (a sala nie była duża). Grunt, iż "Glorious Summer", oglądany tego lata na festiwalu Nowe Horyzonty, musiał wyglądać jak standardowy arthouse ze świata (którym w sumie jest – film przyjechał do Polski z festiwalu SXSW w Teksasie, gdzie miał międzynarodową premierę). Oglądany w Gdyni, w kontekście polskiego kina, jest jednak czymś więcej – oddechem śwież(sz)ego powietrza.


Słowa "oddech" i "świeże powietrze" są tu zresztą całkiem na miejscu. Akcja toczy się bowiem w przewiewnych pałacowych ruinach, w pięknych okolicznościach pogody i przyrody, gdzie trzy kobiety spędzają czas, ćwicząc między innymi wstrzymywanie oddechu. H (współreżyserka Helena Ganjalyan), M (Magdalena Fejdasz) i D (Daniela Komędera) czytają, tańczą, opalają się i uczą języków pod nadzorem kojącego, ale stanowczego głosu, który mógłby należeć do Krystyny Czubówny w jakimś programie przyrodniczym (w rzeczywistości to głos Karoliny Porcari). W tle przygrywa Vivaldi, świeci słońce – kultura i sielanka. Przy bliższej obserwacji ta pozorna idylla zaczyna jednak wyglądać coraz bardziej opresyjnie. Wszelkie potrzeby kobiet są niby zaspokajane – ale pod warunkiem poddania się kolejnym egzaminom, wymaganiom i zakazom. Najważniejszy z nich to zakaz opuszczania terenu. Mamy tu więc coś między obozem jogi, warsztatami tańca czy szkołą językową a… więzieniem.

"Glorious Summer" to film zbudowany z zagadek. Kim są bohaterki? Gdzie i czemu się znajdują? Co postanowią z tym zrobić? Czy film zechce udzielić odpowiedzi na wszystkie te pytania? I wreszcie: co to wszystko znaczy? Reżyserski duet Heleny Ganjalyan i Bartosza Szpaka wrzuca nas w enigmatyczną sytuację, celowo niedookreśloną w taki sposób, by z jednej strony prowokować domysły, a z drugiej – zachęcać do rozumienia jej w sposób alegoryczny czy symboliczny. Oglądając, odruchowo szukamy też filmowych powinowactw. Wątek izolacji w świecie urządzonym według kuriozalnych zasad odsyła do "Kła" Yórgosa Lánthimosa. Motyw tajemniczego miejsca, gdzie młode osoby poddawane są rytualnym sprawdzianom, kojarzyć się może z "Monumentem" Jagody Szelc. Konwencja baśniowej alegorii o dziewczęcym dojrzewaniu każe myśleć o "Niewinności" Lucile Hadžihalilović. A dynamika rywalizacji-fascynacji między przyglądającym się sobie kobietami ma coś ze "Strefy nagości" albo "Splendid Isolation" Urszuli Antoniak.

Chyba najcenniejsze w "Glorious Summer" – zwłaszcza w polskim kontekście – jest to, iż twórcy chętnie opowiadają samą formą i fakturą. Bo choćby jeżeli "przesłanie" zostaje tu ostatecznie zwerbalizowane, większość filmu opiera się na języku obrazów i gestów. Ziarniste, pastelowe zdjęcia Tomasza Woźniczki i urokliwa sceneria tworzą malownicze tło dla opowieści, która miejscami przypomina bardziej spektakl tańca współczesnego niż klasyczny film fabularny. Ganjalyan jest też choreografką, więc wszystko się zgadza (kto wie, czy nie inspirowała jej inna słynna tancerka-reżyserka, Maya Deren?). Film płynie przecież w rytmie powtarzających się "układów", w trybie uważnej obserwacji ciał wykonujących kolejne czynności w przestrzeni. Nieraz to miny i gesty bohaterek mówią tu więcej niż słowa. Świetnie pracuje już sam casting. Fizyczność każdej z aktorek – kolor włosów, sylwetka, mimika – pozwala dookreślić ich charaktery i sama w sobie opowiada już historię.

Całą recenzję znajdziecie TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału