GDYNIA 2024: "Kulej", "Minghun", "Idź pod prąd". Podsumowujemy festiwal

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Na ostatniej prostej Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni recenzujemy trzy tytuły z Konkursu Głównego. Z jednej strony nurt biograficzny, reprezentowany przez bokserskiego "Kuleja. Dwie strony medalu" z Tomaszem Włosokiem oraz punkrockowe "Idź pod prąd" Wiesława Palucha z Ignacym Lissem. Z drugiej strony – "Minghun" z Marcinem Dorocińskim, czyli powrót Jana P. Matuszyńskiego, twórcy "Ostatniej rodziny" i "Żeby nie było śladów". Filmy recenzują Damian Jankowski, Agnieszka Pilacińska i Daria Sienkiewicz. Tymczasem w najnowszym odcinku programu "Movie się" podsumowujemy cały festiwal i wybieramy najlepsze filmy tegorocznej Gdyni.

***


MOVIE SIĘ: Podsumowujemy festiwal w Gdyni 2024



O najciekawszych filmach FPFF w Gdyni rozmawiają Jakub Popielecki, Julia Taczanowska i Patrycja Wanat.




***

recenzja filmu "Kulej. Dwie strony medalu", reż. Xavery Żuławski


Tańcz, Kulej, tańcz
autor: Damian Jankowski

Wszystko w tym filmie zaczyna się w momencie, w którym większość filmów się kończy: 24-letni Jerzy Kulej wchodzi na szczyt, zostaje mistrzem olimpijskim. Bokser w glorii chwały wraca z Tokio do kraju. W jego głowie gwałtownie powstaje plan: wygrać olimpijskie złoto to jeszcze nic, teraz trzeba jeszcze obronić tytuł – za cztery lata, w Meksyku. Nowemu marzeniu zostaje podporządkowana codzienność Kuleja i jego rodziny. Sny – zwłaszcza te o potędze – mają przecież to do siebie, iż nigdy tak naprawdę się nie kończą…


"Kulej. Dwie strony medalu" jest klasycznym filmem biograficznym, i jednocześnie nim nie jest; dotyczy sportu i nie dotyczy sportu. Głos trenera Feliksa "Papy" Stamma (świetny Andrzej Chyra) już w pierwszych scenach cofa nas do dzieciństwa Jurka, który – jakże by inaczej – został bokserem, by bronić się przed szkolnym gnębicielem. Ale w tej opowieści nie odhaczamy tylko kolejnych elementów. Pierwszym narracyjnym kluczem są wspomniane cztery lata – i adekwatnie tylko one – w których Kulej próbuje się przygotować do obrony złota. Drugim kluczem, prawdziwym rewersem medalu, okazuje się życie rodzinne pięściarza, jego relacje z najbliższymi.

Twórcy scenariusza – Rafał Lipski i Xawery Żuławski – wybierając taki, a nie inny punkt wyjściowy, nie popełniają błędu. Poprzez wycinek udaje im się opowiedzieć szerszą historię, mieszającą w sobie sportową ambicję, szumnie brzmiącą "cenę sukcesu", ale i czasy, w których rozgrywa się opowieść, czyli barwne lata sześćdziesiąte. Piszę "barwne" z pewnym przekąsem. Były, owszem, kolorowe, młodzieńczo naiwne, były jednak także wymieszane z mrokiem roku 1968, przemocą władz wobec studentów i antysemicką, absurdalną nagonką. Ten społeczno-polityczny kontekst zostaje oddany bez zarzutu: filmowy Kulej (Tomasz Włosok) potrafi porywająco tańczyć na balu z żoną (Michalina Olszańska), bo też i jego egzystencja przypomina taniec: między zwycięstwem, porażką oraz sportem i oczekiwaniami partii, a także lękiem o to, do czego władza go zmusi (Kulej jako członek Gwardii Warszawa był wtedy formalnie milicjantem). jeżeli udaje mu się z tych starć wyjść zwycięsko, wielka w tym zasługa żony – kobiety świadomej siebie i zwyczajnie mądrej, prawdopodobnie mądrzejszej od męża (świetnie wypada na przykład scena, w której Helena Kulej kończy jego uliczną bójkę).

Całą recenzję autorstwa Damiana Jankowskiego przeczytacie TUTAJ.

***


recenzja filmu "Minghun", reż. Jan P. Matuszyński


Pożegnanie z Masią
autorka: Daria Sienkiewicz

Nigdy nie sądziłam, iż przyrównam film Pedro Almodóvara do Jana P. Matuszyńskiego, ale może to właśnie żywy dowód, iż rodzime kino wciąż potrafi zaskakiwać. W przeciwieństwie do pokazywanego w Wenecji "W pokoju obok", walczący o gdyńskie Złote Lwy "Minghun" kipi od emocji i zabiera widza w metafizyczną podróż poza granice ludzkiej duchowości. Choć oba tytuły traktują wprost o śmierci oraz trudach jej akceptacji, to nowy film twórcy "Ostatniej rodziny" skutecznie wdziera się w duszę, przewiercając ją w poszukiwaniu sensu tam, gdzie uporczywie chcemy ów sens znaleźć – w niechybnym kresie życia. "Minghun" na pewno nie jest najlepszym filmem Matuszyńskiego, ale być może jego najbardziej dojrzałym i osobistym.


Jakiego bohatera najlepiej skonfrontować ze śmiercią, o ile nie wdowca traktującego swoją jedyną córkę jak oczko w głowie? Wieść o nagłej śmierci Masi (Natalia Bui) jest dla Jerzego (Marcin Dorociński) tożsama z końcem świata. Żałoba odcina go od rzeczywistości, w której jeszcze przed chwilą szczęśliwie świętował z córką nadejście chińskiego nowego roku. Scenarzysta Grzegorz Łoszewski symbolicznie i przekornie zestawia czas na wygnanie złych duchów i snucie planów na przyszłość z pogrzebaniem wszelkich nadziei oraz drążącym poczuciem straty. Powrót Jerzego do przepełnionego obecnością zmarłej córki mieszkania należy do jednej z najmocniejszych scen w filmie, po której trudno się otrząsnąć. Przyozdobiona czerwienią, opustoszała przestrzeń, zamiast napawać optymizmem, teraz boleśnie przypomina bohaterowi o tragedii, jaka go spotkała.

Autor scenariusza nie pozwala mężczyźnie przejść żałoby w upragnionej izolacji, sprowadzając do Polski Benny'ego (Daxing Zhang) – charyzmatycznego i nieco despotycznego dziadka Masi, który za zięciem nigdy szczerze nie przepadał. Matuszyński oraz Łoszewski w pełni wykorzystują czarno-komediowy potencjał tej naznaczonej dyskomfortem sytuacji: dwóch emocjonalnie sobie obcych mężczyzn nagle musi złączyć się w nieszczęściu, by wspólnie pożegnać ukochaną osobę. Niezgoda bohaterów unaocznia się już w kwestii sposobu pochówku dziewczyny, a także w podejściu do życia pozagrobowego, w które zrozpaczony Jerzy zdaje się nie wierzyć. Benny upiera się, by odprawić ceremonię w duchu kultywowanej od setek lat chińskiej tradycji. Co zabawne, tytułowy minghun, czyli dalekowschodni zwyczaj zaślubin po śmierci, z początku wydaje się równie obcy Jerzemu, co żyjącemu od dekad poza Chinami dziadkowi Masi. Ten uważa jednak, iż znalezienie zmarłej wnuczce wybranka uchroni ją przed wieczną tułaczką w samotności.

Całą recenzję autorstwa Darii Sienkiewicz przeczytacie TUTAJ.


***


recenzja filmu "Idź pod prąd", reż. Wiesław Paluch


Rebel Rebel?
autorka: Agnieszka Pilacińska

Od premiery pełnometrażowego debiutu Wiesława Palucha, "Motóra", minęły prawie dwie dekady. Jego powrót do fabuły – po latach realizowania produkcji dokumentalnych – na pierwszy rzut wygląda odważnie i kusząco: w końcu reżyser porwał się na historię polskiego zespołu punkrockowego KSU, założonego w 1977 roku w Ustrzykach Dolnych. Czy zgodnie z jego deklaracjami jest to opowieść o wolności i buncie?


Film otwiera osadzony we współczesnych realiach koncert KSU z muzykiem Eugeniuszem "Siczką" Olejarczykiem grającym siebie samego. Następnie mamy klasyczne cofnięcie zegara do czasu pierwszych fascynacji paczki kumpli utworami zespołu Sex Pistols. Dla chłopaków takie granie, prosto z trzewi, jest szokiem, ale też bodźcem do samodzielnego tworzenia. Wysyłają choćby do Radia Wolna Europa list z prośbą o więcej zagranicznego rocka, podpisując się dla niepoznaki jako Dziewczyny z Ustrzyk. Ustrzyki Dolne to jednak nie Londyn, ale epoka Gierka; podobnie jak cała Polska Ludowa, miasto nie ma zamiaru wspierać artystów, szczególnie tych przesiąkniętych zachodnią, wolnościową myślą. Mimo niesprzyjających (a w zasadzie – dzięki zakazom i potrzebie buntu – sprzyjających ) czasów piątka nastolatków zakłada kapelę.

Biografie, mniej lub bardziej ubarwiane dopisanymi na potrzeby dramaturgii fikcyjnymi wątkami, to wyjątkowo grząski grunt, podatny m.in. na nadmierne peany. Mierzenie się z bożyszczami tłumów samo w sobie jest trudne, wszak implikuje konfrontację z wyobrażeniami i wspomnieniami fandomu. W przypadku legend muzyki, zwłaszcza tych odzwierciedlających w swojej twórczości sytuację społeczną i polityczną czy dotykających egzystencjalnych bolączek, to niemal porywanie się z motyką na słońce. Szczególnie iż nie mamy w naszym kinie tradycji i wyrobionego rzemiosła w snuciu takich narracji. Udało się to jednak Leszkowi Dawidowi w "Jesteś Bogiem" (2012) – dzięki szczerości emocji. Udało Oldze Chajdas w "Imago" (2023) – dzięki rozumieniu natury trójmiejskiej alternatywy i osobistym doświadczeniom Leny Góry. Te dwa filmy są idealnymi przykładami tego, jak muzyczne biografie ubierać we własny artystyczny język i "sprzedawać" je widzom żyjącym w innych estetycznych bańkach. KSU ze swoją wyrosłą na reżimowym gruncie historią wydaje się zatem idealnym materiałem na film.

Całą recenzję autorstwa Agnieszki Pilacińskiej przeczytacie TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału