Jednym z największych osiągnięć kapitalizmu jest to, iż zdołał wyłączyć nam wyobraźnię. Jego najskuteczniejsze narzędzia – neoliberalizm i faszyzm – przekonały nas, iż „nie ma alternatywy”. Dlatego zanim cokolwiek zrobimy, musimy na powrót uruchomić w sobie moralną wyobraźnię i umieć nazwać to, co mogłoby zastąpić świat istniejący.
Nie zliczę, ile razy wmawiano mi, iż skoro sprzeciwiam się kapitalizmowi, to z pewnością jestem komunistą. A może zwolennikiem feudalizmu. A przecież można być w równym stopniu tak przeciwko kapitalizmowi, jak komunizmowi i feudalnym systemom społecznym.
Na początek dobrze by było wiedzieć, czym jest kapitalizm, bo skrzętnie zataja swoją prawdziwą naturę. Kapitalizm to wyraźnie odróżniający się od innych system gospodarczy, który wyłonił się przed około 600 laty. W książce Niewidzialna doktryna. Tajna historia neoliberalizmu używamy z Peterem Hutchisonem takiej oto definicji:
„Kapitalizm to system gospodarczy ufundowany na kolonialnej grabieży. Kapitalizm działa na płynnej i nieustannie samounicestwiającej się granicy, gdzie zarówno państwo, jak i potężne interesy prywatne używają swoich praw popartych groźbą przemocy po to, by wspólne zasoby przekształcać w wyłączną własność, a bogactwo naturalne, pracę i pieniądz przekształcać w towary, które można gromadzić”.
Kapitalizm nie jest tym samym co handel. Holenderska Kompania Wschodnioindyjska i Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska nie zajmowały się „handlem” z ludem, którego ziemię, pracę i zasoby zagarnęły dla siebie. I nie handlem parali się ludzie z Ameryki i wysp Morza Karaibskiego, gdy porywali innych ludzi, przewozili przez ocean i sprzedawali na targu – choćby jeżeli nazywamy ich „handlarzami” niewolników.
A dzisiaj? Gdy inwestorzy pozywają państwo przed prywatnym sądem arbitrażowym, to też nie ma nic wspólnego z handlem: to zmuszanie całych narodów, by odstępowały swoje zasoby lub wypłacały astronomiczne odszkodowania korporacjom. Ani karczowanie lasu deszczowego, by wypasać tam bydło, ani wydobywanie minerałów z morskich głębin – żadna z tych rzeczy nie jest handlem, bo nikt tu nie przystępuje dobrowolnie do transakcji wymiany i nie otrzymuje godziwego wynagrodzenia.
Oczywiście, kolonialni grabieżcy sprzedawali to, co zagrabili: kapitalizm może przecinać się z handlem i może go sobie podporządkować. Ale te dwie rzeczy nie są tym samym. Handel istniał od tysięcy lat i jest możliwy bez kapitalizmu – tak samo jak kapitalizm może istnieć bez handlu.
Handel bez kapitalizmu – między równymi, gdzie zamiast przymusu jest prawdziwa dobrowolność – to całkiem dobry cel, który można sobie postawić. Jak na miejskim ryneczku, gdzie sprzedający i kupujący są praktycznie równi sobie pod względem statusu, gdzie można do woli wybierać między straganami i nikt nikomu nie dyktuje, co i od kogo ma kupować.
A teraz wyobraź sobie, iż wszystko to, co można kupić na osiedlowym ryneczku, zostało kupione za uczciwą cenę od ludzi, z których ziemi te dobra i produkty pochodzą. Że wszelkie koszty produkcji i szkody, jakie przy niej powstały, są w pełni wynagradzane. Że w żadnym punkcie tego łańcucha nie dzieje się przemoc i nikt nie znajduje się pod przymusem.
Wyobraź sobie coś w rodzaju handlu gałką muszkatołową, kiedy należała jeszcze do mieszkańców wysp Banda (i tylko tam rosła) – zanim europejscy magnaci zmonopolizowali handel tą przyprawą, po czym przywłaszczyli sobie ziemię i pracę potrzebną do jej uprawiania. Wcale nie tak trudno wyobrazić sobie coś innego.
Spójrzmy teraz z drugiej strony. Kapitalizm obiecuje nam wszystkim, iż możemy aspirować do prywatnego luksusu. Mniejsza z tym, iż cały ten system opiera się na tym, iż jedni ludzie wyzyskują innych, a ci ostatni muszą na zawsze pozostać biedni, żeby ich wyzysk się opłacał. Mniejsza z tym, iż na całej Ziemi nie ma dość miejsca, by ten prywatny luksus mógł stać się udziałem wszystkich (ani iż ekosystemy planety nie są w stanie go udźwignąć).
Pewnego dnia, głosi obietnica, ty też będziesz mieć pięć supernowoczesnych domów, jacht i prywatny odrzutowiec. Ale nie tylko ty! Będzie je mieć każde dziecko, które właśnie teraz w niewoli wydobywa koltan w Demokratycznej Republice Konga, i każdy Ujgur, który wyrabia podzespoły w chińskim obozie pracy. Jakim cudem ktokolwiek uwierzył, iż wszyscy ludzie będą się cieszyć tymi bogactwami? Ta obietnica jest i zawsze była kłamstwem.
A teraz wyobraź sobie, iż społeczeństwo nie pozwala nikomu gromadzić bogactwa do takiego poziomu, który da mu władzę nad innymi ludźmi. Przy czym mam tu na myśli zarówno władzę ekonomiczną, jak i polityczną, bo mając jedną z nich, można kupić sobie drugą, a to prowadzi do oligarchii, która właśnie teraz, na naszych oczach, przejmuje ster rządów na świecie.
Wyobraź sobie, jak proponuje belgijska filozofka Ingrid Robeyns, iż tak jak istnieje granica ubóstwa, poniżej której żaden człowiek nie powinien spaść, tak może istnieć także granica bogactwa, ponad którą nikt nie może się wznieść (a o to, by nikt tej granicy nie przekroczył, dbają podatki majątkowe). To jedno rozwiązanie zerwałoby spiralę akumulacji bogactwa przez dziedziczenie, którą opisał Thomas Piketty.
Teraz wyobraź sobie, iż owe podatki majątkowe kupują nam coś zgoła innego niż prywatny luksus: o wiele lepsze usługi publiczne oraz… luksus publiczny. Wspaniałe publiczne parki, budynki, baseny i obiekty sportowe. Bezpłatny teatr i opera – wszystko to, czym cieszą się najbogatsi, ale za darmo, dla wszystkich.
Wyobraź sobie, iż każda i każdy z nas ma swoją własną, skromną domenę prywatną: przyzwoite mieszkanie i wszystko, co niezbędne do życia na godnym poziomie, ale gdy chcemy rozwinąć skrzydła, możemy to zrobić w sposób dostępny dla wszystkich – i taki, którego koszt ekologiczny będzie nieporównanie niższy. Publiczny luksus oznacza tworzenie wspólnej przestrzeni dla innych ludzi, a nie odbieranie im jej. Dopisujemy więc kolejną zasadę tej nowej ekonomii: „to, co niezbędne w sferze prywatnej; luksus w sferze publicznej”.
Mógłbym pisać dalej, ale powinno już być jasne: nie jest tak trudno to sobie wyobrazić. Przejadło mi się to przypisywane rozmaitym autorom twierdzenie, iż „łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu”. Nie tylko jest defetystyczne, ale wypływa z ignorancji. To jasne, iż nie można sobie wyobrazić końca kapitalizmu, jeżeli się nie wie, czym on jest. Wystarczy go jednak prosto zdefiniować, by zobaczyć, jak on się kończy.
Świat można urządzić inaczej. Alternatywy istnieją i czekają na nas. Ale żeby je mieć, musimy je sobie wyobrazić. A wyobrażenie ich sobie jest o wiele łatwiejsze, niż sobie wyobrażasz. Polityczna klęska zawsze jest klęską braku wyobraźni.
**
George Monbiot jest dziennikarzem i działaczem ekologicznym. Publikuje w „Guardianie”. Jest autorem m.in. wydanej przez Krytykę Polityczną książki
Regenesis. Jak wyżywić świat, nie pożerając planety. Jego najnowsza książka, Niewidzialna doktryna. Tajna historia neoliberalizmu, również ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, jeszcze w tym roku.
Artykuł opublikowany na blogu autora. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.