Jesteś po prostu wygodny. Dopóki cię nie potrzebują – zapomną.
Marek przyjechał po żonę do teściowej, by zabrać ją do domu po kolejnej „drobnej sprzeczce”. Zatrzymał samochód pod starym dziewięciopiętrowym blokiem, poprawił kołnierzyk i ruszył w stronę klatki schodowej. Był już prawie przy drzwiach, gdy nagle zauważył kogoś w oknie na parterze. Serce zamarło mu w piersi.
— Mama? Co ty tu robisz? — zapytał zdezorientowany, rozpoznając swoją matkę.
— Cicho — szepnęła Wanda Kazimierzowa. — Chodź tu.
— Co się dzieje? — zmarszczył brwi.
— Po prostu podejdź i posłuchaj — wskazała matka na uchylone okno.
Z mieszkania teściowej dobiegały kobiece głosy. Mówiły głośno, bez zahamowań. To była Justyna — jego żona — i jej matka.
— Mamo, powinnaś była widzieć, jak się wystraszyli. Zwłaszcza ta jedna, z zalewającą się łzami. „To moja wina, nie uchroniłam wnuka!” — Justyna parsknęła śmiechem. — Wszystko idzie zgodnie z planem. A mój Mareczek to istny skarb: wystarczy skinąć, a już biegnie ratować, jak wierny pies. choćby do szpitala zawiózł. Wiedziałam, iż jeżeli nie przycisnę go tą „ciążą”, to nigdy nie doczekam się oświadczyn.
— Justyna… to podłe — sprzeciwiła się niepewnie jej matka.
— Mamo, ty nic nie rozumiesz. Teraz liczy się tylko, żeby wydostać od niego mieszkanie. W końcu mają tę trójkę w centrum Warszawy, nie zapominaj. Już im mówiłam — trzeba się z nimi wprowadzić, skoro dziecko w drodze. A potem jakoś ulokujemy tych staruchów. Najważniejsze, iż Marek wszystko łyknie bez słowa. Nie jest z tych, co głośno trzaskają drzwiami. Można nim cicho, delikatnie… sterować. Tak, jak mi wygodnie.
Marek stał, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi. Słuchał każdego słowa, niezdolny się poruszyć. Obok matka ściśnięciem dłoni dała mu znać, iż rozumie.
— Słyszałeś? — spytała ledwie słyszalnie.
Skinął głową. Twarz zrobiła mu się biała jak kreda.
— Chodźmy.
Weszli do mieszkania. Marek gwałtownie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła Justyna, promieniejąca — najwyraźniej jeszcze pod wrażeniem własnych słów.
— Kochanie! Dlaczego tak wcześnie? — wypaliła, naciągając uśmiech.
— Nie próbuj. Sam ci jutro przywiozę rzeczy — powiedział spokojnie, choć w głosie czaił się lód. — I składam pozew o rozwód.
— Co? Oszalałeś? Dlaczego?
— Bo wszystko usłyszałem. O „ciąży”, o mieszkaniu, o tym, jaki jestem wygodny. Dzięki, iż tak gwałtownie pokazałaś, kim naprawdę jesteś.
Justyna próbowała coś odpowiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle.
Wanda Kazimierzowa tylko rzuciła w stronę byłej synowej:
— A ja się winiłam. Myślałam, iż to ja cię nie przyjęłam, nie znalazłam wspólnego języka. A okazuje się, iż serce matki wszystko czuje. Po prostu nie chciało widzieć.
Odeszli. Marek nie spojrzał za siebie. W piersi zrobiło się lżej — jakby wreszcie zdjął z siebie ciężar, który dusił go od miesięcy. Szedł w milczeniu, a obok matka — po raz pierwszy od lat — nic nie mówiła. Tylko mocno ściskała jego dłoń. Cicha solidarność, która znaczyła więcej niż wszystkie słowa.