Frankfurckie targi książki, czyli co czytają Niemcy. Powieści faktu, autofikcje i młodzi dorośli

polityka.pl 2 dni temu
Zdjęcie: IMAGO/Thomas Lohnes / East News


Kto szuka takich książek wśród 75 tys. tytułów pokazanych na największych w Europie targach książki, to je znajdzie. Kto chce się upewnić, iż jeszcze książka nie zginęła, ten wyłapie zapewnienia wydawców, iż jest źle, ale nie aż tak... Dziwny pejzaż tych 76. frankfurckich targów książki. W kinach nowa wersja „Nibelungów”. A w dawnym kościele św. Pawła, od 1848 r. świątyni demokracji, Ann Applebaum, tegoroczna laureatka pokojowej nagrody niemieckich księgarzy, przestrzegała przed zakłamanym w obliczu wojny pacyfizmem. W laudacji Irina Szerbakowa z likwidowanego przez Putina „Memoriału” wspomniała film Agnieszki Holland o walijskim dziennikarzu, świadku wielkiego głodu w Ukrainie, najprawdopodobniej zamordowanym w 1935 r. przez NKWD.

Na samych targach trochę inna atmosfera. Gościem honorowym – Włochy. W mieście plakaty z Goethem zapatrzonym w pejzaże Italii. Wejście do ekspozycji to wysmakowana piazza – z oryginalnymi freskami z Pompejów. Ma być miło i przyjemnie. Minister kultury postfaszystowskiego – jak powtarza niemiecka prasa – rządu Meloni gładko wspomina historyczne powiązania włosko-niemieckie, nie wchodząc w różnice „przezwyciężania przeszłości” w obu krajach. Zapewnia, iż jest rzecznikiem wolności słowa, choćby jeżeli jest wobec niego krytyczne – aluzja do wykluczenia z oficjalnej delegacji słynnego włoskiego śledczego dokumentalisty Roberta Saviano, który jednak przyjechał do Frankfurtu na zaproszenie swego niemieckiego wydawcy.

Kiedyś z włoską powieścią kojarzył się Alberto Moravia, potem Umberto Eco, a dziś – zwracają uwagę recenzenci – inni autorzy w Italii, a inni za Alpami. We włoskich dodatkach literackich i na portalach toczą się ponoć spory wokół „kanibalizacji” literatury przez romanse i mające już własne listy bestsellerów varia – różności – pisane na zamówienie poradniki czy „autofikcje”, w których dominuje zasada „czuję, więc jestem”, nieźle napisane roztkliwianie się nad sobą. I tak Antonio Franchini we włoskim bestsellerze „Ogień, jaki nosisz w sobie” obsmarowuje znienawidzoną matkę, a Emanuele Trevi w „Domu maga” – tyranizującego ojca psychoanalityka. Te opowieści są w kraju nagradzane i czytane, ale raczej nie wychodzą za granicę.

Czytaj też: Pożegnanie Bernarda Pivota. Człowiek, który zachęcił Francuzów do połykania książek

Rozliczenia z faszyzmem

Po drugiej stronie Alp chętnie czytane są włoskie rozliczenia z faszyzmem i wojnami kolonialnymi. I tak opowieść Franceski Melandri z 2018 r. „Wszyscy tylko nie ja”, najpierw o podboju Abisynii w czasach Mussoliniego, a w końcu o dekadencji w Rzymie czasów Berlusconiego, miała w Niemczech większe nakłady niż we Włoszech – porównywalne z powieściami Eleny Ferrante. Także nowa powieść, „Zimne stopy” (2023), o jej ojcu, włoskim oficerze, który walczył w Rosji, a potem udawał, iż przeszedł do partyzantów, choć jeszcze wiosną 1945 r. ukazał się w gazecie jego pean na „Duce” – we Włoszech przeszła niespecjalnie, a w Niemczech jest bestsellerem. Jako plaster na niemiecką duszę, stwierdza cierpko jeden z recenzentów, iż także Włosi mają masło na głowie...

Niemniej we Włoszech wydarzeniem sezonu jest „Księga wojny” – czwarta część tłumaczonej także na polski tetralogii Antonio Scuratiego o Mussolinim. Ten współautor filmu dokumentalnego dorzucił w ubiegłym roku jeszcze manifest: „Faszyzm a populizm. Mussolini dzisiaj”. Twierdzi, iż w przeciwieństwie do Niemiec Włochy nie rozliczyły się z faszyzmem, który nie polega na uwolnieniu się od własnej historii, ale przyjęciu za nią odpowiedzialności. Tymczasem prawica podsyca nostalgię, zamiast zająć się podwójnym obliczem faszyzmu Mussoliniego. Jedna to totalitarna przemoc – udział w eksterminacji na terenach kolonii w Libii i Etiopii. A druga to populistyczna twarz Mussoliniego, do dziś część tożsamości politycznej Włochów.

Kto szuka takich książek wśród 75 tys. tytułów zaprezentowanych na tych największych w Europie targach książki, to je znajdzie. Kto chce zobaczyć autorów światowych bestsellerów, jak Yuval Harari, to go zobaczy. Kto chce się upewnić, iż jeszcze książka nie zginęła, ten wyłapie zapewnienia wydawców, iż jest źle, ale nie aż tak...

Młodzi górą

Statystyki głoszą, iż przeciętny Niemiec na media obrazkowe przeznacza dziennie 2 godziny i 5 minut, a na czytanie – w każdej postaci, papierowej i elektronicznej, łącznie z audiobookami – zaledwie 27 minut. O 5 minut mniej niż dziesięć lat temu. Niemniej, pocieszają go wydawcy, ludzie młodzi – zwłaszcza dziewczęta – czytają jak najęci, i to książki papierowe, pisane przez nastolatków o sobie i dla siebie. Te wypociny wieku dojrzewania – young adult – dorobiły się już we Frankfurcie własnego pawilonu. Poniekąd jest to zadatek na przyszłość. Furda kryzys czytelnictwa, obroty literatury dla dzieci i młodzieży wzrosły w ubiegłym roku o 2,5 proc., a beletrystyki choćby o 7,7 proc. Żadna inna branża nie może się pochwalić takim wzrostem, cieszy się Peter Klaus vom Cleff, dyrektor stowarzyszenia księgarzy.

Ot i paradoks: w 2012 r. niemal 37 mln Niemców na 80 mln regularnie kupowało książki. W 2023 – już tylko 25 mln, bo Netflix, bo media społecznościowe. Ale ci wierni książce łykają więcej: w 2019 r. kupowali 12,2 tytuły rocznie, a w tej chwili 14, za co wydawnictwa rewanżują się wystawnymi edycjami i forsownymi bestsellerami wspieranymi przez media. Ponadregionalne gazety regularnie publikują własne listy, utrzymując resztki klasycznej krytyki literackiej, i kilka razy w roku publikują dość obszerne dodatki książkowe.

Ale w tej beczce miodu jest duża łyżka dziegciu. Rynek nie tyle kurczy się, rozszerzając, ile radykalnie zmienia. Akurat tuż przed frankfurckimi targami gruchnęła wiadomość, iż hamburski makler nieruchomości przejął legendarne wydawnictwo Suhrkampa, porównywalne z Gallimardem czy Grassetem we Francji. Założone w 1950 r., było intelektualną wizytówką starej Republiki Federalnej, wydając Brechta, Hessego, Frischa, Habermasa, Sloterdijka… Berlińska willa Petera Suhrkampa była literackim olimpem. Ale bogowie odeszli, a skłócone kierownictwo nie potrafiło utrzymać jakości i sukcesu. Makler obiecuje nie zniszczyć marki, ale dostosować ją do rynku, na którym dominują nieco lżejsze muzy…

Minęły czasy literackich „nauczycieli narodu”, jak kiedyś nazywano Tomasza Manna. Tytuł preceptor Germaniae przeszedł potem po trosze na dwóch powojennych noblistów: Heinricha Bölla i Güntera Grassa. Ale dziś od nikogo nie wyczekuje się nabożnie nowego kazania o grzechach i pokutach narodu na manowcach. Na listach bestsellerów przez cały czas pojawiają się ambitne próby „wyjaśnienia wszystkiego”. Ale zwykle znikają w cieniu długotrwałych hitów „z życia”.

Czytaj też: To najlepsza polska powieść roku? Fani fantastyki nie mają wątpliwości

Wdowa z konewką

I tak na tegorocznych listach „Spiegla” od 20 tygodni króluje Saša Stanišić. Miał 14 lat, gdy z rodzicami wyemigrował z Bośni do Niemiec. Jego poprzednie trzy autobiograficzne opowieści, m.in. „Skąd” (2022), ukazały się już po polsku. Obecna to „Jeśli wdowa chce, by ktoś do niej zagadał, to stawia na grobie konewkę lejkiem do przodu”.

Ponoć rokokowy tytuł opowieści nawiązuje do kultowej swego czasu relacji 73-letniej wdowy w nocnych rozmowach na antenie radia WDR, jak to właśnie na cmentarzu z konewką w ręku miała z wdowcem od sąsiedniego grobu w pobliskim lasku najlepszy seks w życiu. To wyznanie – retransmitowane potem w czasie monachijskiego Oktoberfest – dotarło do jej syna, który potem w tym samym programie wyznał, iż gwałtownie otrząsnął się z zażenowania i pogratulował mamie odwagi... jeżeli Stanišić znał tę historię, to ją odwrócił. U niego trik z konewką nie działa. Konwersacja jest wymuszona, a wyzwoleniem od traumy samotności jest ucieczka wdowy za granicę.

To ciągłe rozmijanie się i niezakorzenienie jest motywem przewodnim opowiadań Stanišićia. Młoda Turczynka nie jest u siebie ani w Niemczech, ani nad Morzem Czarnym. A i narrator utożsamia się z Heinem, bo podobnie jak tamten poeta emigrant w „Loreley” nie bardzo wie, co to znaczy, iż jest mu smutno… Przed laty mignęła mu na Helgolandzie dziewczyna, której zapadł w pamięć, ale ona mu nie. Jest też jakby na zewnątrz niemieckiej polityki. Zagadnięty na jakimś spędzie przez Angelę Merkel jako piszący migrant, czuje się nie na miejscu w świecie bez adekwatności, ale pełnym pokrętnych biogramów.

Beletrystyka zawsze żyła biografiami. Goethe nie tyle wymyślił „Cierpienia młodego Wertera”, ile na samobójstwo swego 25-letniego przyjaciela z powodu nieszczęśliwej miłości do mężatki nałożył własne rozterki w podobnej sytuacji. Stąd jego późniejsze autobiograficzne „Zmyślenie i prawda”. Ludzie lubią podglądać i porównywać biografie. Popyt jest ogromny, a podaż przy nowych mediach niemal nieograniczona, wystarczy przebrać i językowo tak podcyzelować, by nie wystawić się na zarzut nie tyle plagiatu, ile kradzieży biografii (były już takie procesy).

Czytaj też: Święty Aleksy dogadałby się z Matą. A obaj mogą przydać się na maturze

Powieść czy fakt?

Aby ich uniknąć, znana i u nas autorka kobiecych powieści rozrywkowych Hera Lind wypracowała nowy gatunek: „powieść faktu”. Zresztą jej biografia nadaje się na serial, choć już została sprzedana w licznych telewizyjnych talk shows. Wywodzi się z mieszczańskiego domu, odebrała staranne wykształcenie muzyczne, śpiewała w prestiżowych chórach. Mając świetną prezencję, została najpierw spikerką, a potem moderatorką własnego programu. W ciąży zaczęła pisać „babską prozę”; gwałtownie zdobyła milionową publiczność i pieniądze. Ta kariera się załamała, gdy brukowy „Bild” ujawnił jej romans. Wydawnictwa i telewizja zerwały z nią umowy, a źle zainwestowane pieniądze wyparowały. Przestała użalać się nad sobą, gdy usłyszała historię ciężarnej kobiety w śpiączce. Miano ją utrzymać przy życiu do sztucznego porodu. Gdy mąż położył noworodka przy nieprzytomnej matce, zobaczył płynące po policzku łzy. Utrzymano ją więc przy życiu i z czasem odzyskała nie tylko świadomość, ale i zdolność poruszania się.

Lind za zgodą męża opisała tę ckliwą historię, zaznaczając zarazem, co i dlaczego ze względów konstrukcyjnych zmieniła. Nie uważa się za autorkę, a jedynie pisarkę, a swój produkt nazwała „powieścią faktu”. I wróciła na listy bestsellerów, lojalnie dzieląc się honorarium z „krwiodawcami” biogramów, które zresztą – za zgodą, a jeżeli jej nie uzyskuje, to wyraźnie to zaznacza – fastryguje z innymi w większe całości. W wywiadach mówi, iż pisze o kobietach dla kobiet i lekceważy mężczyzn czytających jej książki. Mimo to wypada przyznać, iż jej najnowszy produkt, „Czas przebaczenia” (2024), robi wrażenie. Zaczyna się jakby opowieścią ze „Wschodniopruskich nocy” Sołżenicyna, gwałtami na niemieckich kobietach w zajętym już przez Armię Czerwoną Olsztynie, następnie opowiada o Niemkach pozostałych na Warmii w PRL, a potem opisuje ich losy w NRD i Republice Federalnej. Nie jest to wielka literatura, ale tchnie autentyzmem.

Czytaj też: Latynoameryka bez egzotyki. Ta książka bardzo celnie trafia w swój czas

Nowy kanon

Nie tylko beletrystyka się zmienia, ale i tzw. kanon literacki. Tuż przed Frankfurtem „Spiegel”, który zresztą wiosną nie pożałował okładki na stulecie śmierci Franza Kafki, zestawił nowatorską listę 100 najważniejszych niemieckojęzycznych opowieści – bo to nie tylko powieści, ale także biograficzne relacje i eseistyczne wspomnienia. Zaczyna się od „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna i „Człowieka bez adekwatności” Roberta Musila o rozpadzie monarchii habsburskiej, są także Kafka i Alfred Döblin z „Alexanderplatz”. Ale poza tym wiele zapisków z lat 1924–2024 w Polsce albo mało, albo wcale nieznanych, bo dawno wypadły z obiegu albo do niego nie weszły.

mat. pr.„Spiegel”

Jurorzy – w wieku od 30 do 60 lat – z rewerencją wspomnieli Marcelego Reicha-Ranickiego, niegdysiejszego „papieża” krytyki literackiej, który swym telewizyjnym „kwartetem” przez dziesięciolecia kształtował smak literacki republiki i w 2002 r. ogłosił własną „setkę książek”. Ale mają swoje priorytety. Krótkimi notkami zbyli Bölla i Grassa, by w szerokich lansadach uhonorować obie noblistki – Elfriede Jelinek i Hertę Müller.

Setka „Spiegla” nie skraca niemieckiej przeszłości, ale ją rozszerza o perspektywę pokolenia XXI w., w tym migrantów, którzy odziedziczyli niemiecką przeszłość, ale nie są jej częścią. To ta zmiana głębi dziejowej ostrości uzasadnia radykalne cięcia. Jurorzy wybrali tylko 18 tytułów z lat 1924–44, zaledwie cztery z lat 40., 14 z następnego dwudziestolecia, za to aż 26 z lat 1970–90 i 38 z produkcji po „jesieni ludów” i upadku muru berlińskiego. Słuszne to i sprawiedliwe, bo 1989 r. to nie tylko polityczna cezura, ale także medialna i mentalna w niemieckiej beletrystyce.

Na pierwszy rzut oka można wybrzydzać na dominację sprawnie napisanych „czytadeł” i „biograficzne spłaszczenie” opowieści o podobnych codziennych sprawach. Ale takie są gusta rynku. A ma on także swoją drugą twarz i drugą listę tzw. Sachbücher, literatury faktu – eseistyki dotyczącej kluczowych problemów Niemiec, Europy i świata. Ale kto, co i jak, to inna sprawa.

Idź do oryginalnego materiału