Jestem na drugim odcinku „Fallouta” i na jednym z ostatnich pierwszej serii „Boysów”. I powiem szczerze – z jednej strony rozumiem, dlaczego obie serie są porównywane między sobą. Flaków tu niemało, a „styl” Rodrigueza&Tarantino ewidentnie łączy obie produkcje. Ale…
…one są inne.
Weźcie teraz pod uwagę, iż ja lubię słuchać o influencerach z polskiego światka. A to jest bardzo pojebany świat. I o tym jest właśnie „Boys” – o szaleństwie świata influencerów przez pryzmat fantastyki. Najgorzej, iż oglądając „Boysów” nie odczuwałam tego jako mało realnej rzeczywistości. Wiedziałam, iż influ są zdolni DO TAK POJEBANYCH AKCJI, A choćby GORZEJ. Dlatego ciężko skończyć mi ten serial.
Natomiast „Fallout”?
Może trudno oceniać przez pryzmat ledwie dwóch odcinków, ale tu od razu czuje się fikcję komputerową. I jasne, nie grałam w tę grę, czego żałuję, bo wiele smaczków mnie omija. Kojarzę oczywiście, iż ta figurka białego blondyna była w grze, prawdopodobnie jeszcze końcowy ending z pierwszego epka baaaardzo nawiązuje do gry, ale to wszystko. Mimo wszystko seans jest dość przyjemny.
2 dni później
Na początku rzecz zaiste dziwna, a dotycząca „Fallouta” – nie grałam, ale serialu potrzebowałam z osobistych powodów. No dobra, to dobra produkcja z kilkoma wstawkami inkluzywności. Od razu z ekranu wyskakuje para biała-czarny, przez serial przewija się tenże wątek, a na końcu objawia się ktoś, kto identyfikuje się jako „ono”, choć – gdyby nie lektor mówiący „poszedłom” i komentarze do tego w innych tekstach to ni w ząb bym nie odkryła, iż to jest oznaka LGBT.
I co?
I no – pstro.
Stało się to, co wielu krytyków poprawności politycznej mówiło.
ZRÓBCIE KURWA DOBRY SERIAL, A NIE BĘDZIEMY NARZEKAĆ.
Rzeczywiście – jak się skapnęłam w pierwszej chwili z tą inkluzywnością, tak zaraz cały temat przestał mnie obchodzić. Serio. Nie grałam w gry, a mimo wszystko pierwszy sezon smakował jak pączki w maśle. No, prawie, ale to nie jest historia, gdzie się pierdzi serduszkami.
Lucy MacLean (Ella Purnell) żyje sobie wygodnie i bardzo bezpiecznie w krypcie 33, jakieś dwieście lat po katastrofie nuklearnej USA. Jest na etapie wychodzenia za mąż, ale nie wie, za kogo – dowie się, jak ktoś z sąsiedniej krypty 32 przyjdzie i się okaże jej małżonkiem. Cóż, taka tradycja. Jednakże impreza zamienia się w kino typu „Od zmierzchu do świtu”, a my, widzowie dzięki naiwności Lucy poznajemy znacznie lepiej świat. Ten na zewnątrz, bo bidna dziewczyna zostaje zmuszona do wyjścia na zewnątrz… a adekwatnie to nie zostaje, ucieka z krypty, by odnaleźć ojca. Brzmi nieźle?
I tak jest – im dalej w głąb serii, tym fabuła lepsza. Bo mamy tu grupkę bohaterów, którzy są bardzo charakterystyczni i adekwatnie niekoniecznie im kibicujemy, ale jesteśmy ciekawi, co tu się odwali zaraz.
A no bo, iż się odwala, to widać od samego początku.
Także w retrospekcjach, które budowane są w klimacie lat 50-60′ XX wieku, kiedy to rzeczywiście panował strach przed atomówkami. Zacne wykonanie, milordzie.
W serialu występuje od groma czarnego humoru, ale porównywanie tego do szalonych „Boysów” jest lekko na wyrost. Jednakże o tym mówiłam już w poprzednim wpisie, więc nie będę się powtarzać, tylko zapraszam do niego.
W ostateczności, „Fallout” to bardzo gorzka historia – i czasem musiałam od niej odsapnąć. Możliwe, iż nie jest tak ciężka, jak „The Expanse”, nie mniej… czuć ten świat. Już w pierwszym momencie czujesz, iż to nie nasza rzeczywistość, ale to jest wszystko takie realistyczne. A najgorsze ma nastąpić w ostatnim odcinku – kiedy w zasadzie gorzkość zaczyna się wylewać uszami. Ale nie będę spojlerowała tak dobrej rzeczy.
Moim zdaniem jednymi z najmocniejszych punktów są jeszcze nawiązania do gry – choć ich nie skojarzyłam, to z opowieści innych wynika, iż są praktycznie bez przerwy. A to jest of course, bardzo na plus. Druga rzecz to muzyka – niewątpliwie tworzy tu klimat, ładnie kompilując lata 50′ z trochę Dzikim Zachodem. I wreszcie, trzecia rzecz – ending. Tak, to ma ending i to bardzo klimatyczny, aż nie chce się omijać napisów końcowych.
I co?
Można?
Ano, można.