Jeśli myślicie, iż z Barbie nie da się zrobić dobrego filmu, macie do nadrobienia jakieś trzydzieści filmów o jej przygodach. Oczywiście animowany cykl, w ramach którego słynna lalka niczym gwiazda kina wciela się wciąż w nowe postacie – od Roszpunki przez kosmiczną surferkę po… Muszkieterkę – nie może równać się z produkcjami Pixara czy Ghibli. A jednak od lat trzyma zaskakująco równy poziom. Że Barbie to wdzięczny materiał, zatem już udowodniono, i to wielokrotnie. Jak każda popikona, od Batmana po Jamesa Bonda, Barbie jest nieskończenie adaptowalna, o czym świadczy multum zawodów i tożsamości, jakie przez lata przetestowano w kolejnych inkarnacjach zabawki. Aktorska "Barbie" mogła więc pójść w milion różnych kierunków i w każdym z nich sprawdziłaby się jako dobry film. Greta Gerwig postanowiła jednak podbić stawkę i sprawdzić, czy o Barbie da się zrobić film nie tyle dobry, co ważny.
Taki punkt wyjścia wymusza podejście totalne i proszę: "Barbie" zaczyna się od wysokiego C, od sekwencji parodiującej "2001: Odyseję kosmiczną". Stanley Kubrick opowiadał o człowieku przeglądającym się w lustrze ideału i Greta Gerwig – również. Reżyserka (która napisała scenariusz w duecie z Noahem Baumbachem) ujmuje w swoim obiektywie całość zjawiska pod tytułem "Barbie". Autorka robi przegląd katalogu sprzedażowego firmy Mattel: od rynkowych greatest hits po najwstydliwsze marketingowe wpadki – śmiejąc się tak z nimi, jak i z nich. Efekt to psychodeliczny teledysk, w którym Barbie i Kenowie wszelkich ras, płci i profesji dwoją się i troją w multiwersalnym kalejdoskopie: wszyscy wszędzie naraz. Gerwig nie zatrzymuje się jednak na imprezie, chce zajrzeć za kurtynę spektaklu i skonfrontować wizję świata, jaką sprzedaje Barbie, z prawdziwym światem. Czyli z pisanymi wielką literą słowami: Kapitalizm, Feminizm, Patriarchat. Reżyserka próbuje przekopać się przez zwały plastikowego PR-u i dociec: czemu Barbie? Nie pytajcie, co może powiedzieć Greta o Barbie, tylko co Barbie może powiedzieć nam o nas samych.
Akcja zaczyna się w świecie idei: Krainie Barbie, gdzie ziścił się feministyczny sen z reklamy Mattela. Kobiety objęły tu wszelkie możliwe posady – od prezydentki po operatorkę młota pneumatycznego – a mężczyznom pozostała rola kwiatków do kożucha: mogą co najwyżej prężyć mięśnie na plaży (za dnia) i tańczyć synchronicznie na imprezie (wieczorem). Proste: Barbie rządzą, a Kenowie pogodzili się z takim stanem rzeczy, choćby jeżeli czasem ukradkiem otrą łezkę. Pewnego dnia coś się jednak psuje. Najbardziej wzorcowa, stereotypowa Barbie – czyli po prostu Barbie (Margot Robbie) – zaczyna czuć się mniej idyllicznie niż zwykle. W jej życie wkracza bowiem proza: cellulit, płaskostopie, zimna woda pod prysznicem. By przywrócić zaburzony porządek, Barbie wyruszy w towarzystwie nieproszonego Kena (Ryan Gosling) do Prawdziwego Świata.
Ktoś zobaczy tu metaforę jaskini Platona, ktoś "Matriksa", a ktoś klasyczną Bildungsroman – i każdy będzie miał rację. Dotychczas Gerwig opowiadała o walczących matkach i córkach, o przekomarzających się pannach i kawalerach, ale przede wszystkim o dojrzewających dziewczętach. Lady Bird wyfruwała z gniazda, małe kobietki powoli stawały się kobietami, "Barbie" w zasadzie kontynuuje ten motyw (i wszystkie pozostałe). Lukrowo-brokatowa utopia Krainy Barbie jest przecież utopią emocjonalnej niedojrzałości: dziecięcym światem ciągłej zabawy i ciągłego uśmiechu. Niedojrzałości – również w sensie seksualnym. Plastikowi Barbie i Ken nie mają przecież genitaliów, nie wiedzą nawet, co mieliby robić, spędzając razem noc. Są niewinni i naiwni. Gerwig całkiem wprost serwuje nam tak zwaną "baśń menstruacyjną": oto dziewczynka wyrusza do lasu, gdzie czyhają złe wilki, oto dziewczynka kłuje się w paluszek i czeka na przebudzenie ze snu. Za granicą fantazji czai się straszna rzeczywistość, a wraz z nią inne "-ości": seksualność, cielesność, śmiertelność.
W swoich dwóch pierwszych produkcjach Gerwig pracowała w konwencji cokolwiek realistycznej: "Lady Bird" i "Małe kobietki" miały ziarnistą, "filmową" fakturę, niezależny look i feel. W "Barbie" siłą rzeczy reżyserka idzie w korpoplastik, a scenografka Sarah Greenwood pod jej nadzorem maluje świat przedstawiony na sztuczno i na różowo. Co jednak ciekawe, kontrast między Krainą Barbie a rzeczywistością nie jest wcale tak ostry, jak można się było spodziewać. Może dlatego, iż Barbie i Ken trafiają do słonecznego Los Angeles. Może dlatego, iż korporacyjny ład, jaki panuje w biurowcu firmy Mattel, wydaje się Gerwig równie surrealistyczny, co Barbieland (dlatego pewnie przypomina osiedle-labirynt z "Playtime" Jacques'a Tatiego). Kryje się tu sugestia, iż rzeczywistość jest absurdalna sama w sobie, iż jej kształt jest zaledwie kwestią postrzegania, iż rzeczywistość to tylko "rzeczywistość", taka w cudzysłowie.
Gerwig patrzy więc na świat z ukosa, wydobywając dziwność, groteskowość tego, co uznajemy za "normalne" – bo "Barbie" jest również satyrą. Kiedy bohaterka odkrywa, iż w prawdziwym świecie rządzi patriarchat (czy też – jak rozumie to Ken – "mężczyźni i konie"), reżyserka prześmiewczo inscenizuje tę epifanię jako montażową zbitkę mięśni, samochodów i Sylvestrów Stallone'ów. Oto symbole prawdziwego świata – Barbie jest załamana, Ken wniebowzięty. Nagle film o feminizmie staje się również filmem o mrocznym rewersie tegoż feminizmu. Niepotrafiący odnaleźć się w świecie wyemancypowanych Barbie Kenowie zaczynają bowiem kompensować sobie symboliczną "kastrację". Zainspirowani "naszym" patriarchatem "wstają z kolan" i wcielają w życie konserwatywne koszmary męskości: wojny o to, kto ma większego, mury graniczne i kiczowate postgrunge’owe ballady.
Gruba krecha, powiedzą na to niektórzy – ale taki już przywilej satyry. Trzeba zresztą oddać Gerwig, iż nie kreśli złośliwej karykatury inceli. Ken jest pokazany jako postać z własnym bólem, z własną wrażliwością, z własną racją: jako człowiek, nie lalka (już prędzej można zarzucić twórcom, iż nieco przyćmiewa Barbie). Jasne, reżyserka ucieka się do jaskrawych opozycji, bo też na takim materiale pracuje. Ale przecież multiwersum lustrzanych światów, których systemy nierówności są idealnie symetryczne, funkcjonuje tu jako układ, który należy przekroczyć. "Barbie" to opowieść o dojrzewaniu poza czarno-białe opozycje, poza symetrie. choćby niby idealny i niby beztroski Barbieland też ma swoich pariasów i wyrzutków, też okazuje się pułapką: ciągłego uśmiechu i ciągłej imprezy. Gerwig posuwa adaptowalność idei Barbie do jej granic. Argumentuje za tym, by znaleźć w sobie miejsce dla bardziej skomplikowanych emocji, dla mniej wygodnych uczuć. Czasem choćby Barbie musi sobie zapłakać. Zaciskanie zębów w uśmiechu-za-wszelką-cenę bywa niezdrowe.
Pewnie można zarzucić takiemu morałowi, iż jest równie zachowawczy jak wizerunek Barbie jako szczupłej blondyny z wielkim biustem. Że pacyfikuje społeczeństwo, mówiąc dziewczynkom i kobietom, matkom i córkom: bądź zwyczajna, nie osiągaj nic, miej sobie depresję i cellulit, bylebyś kupiła najnowszy model. Tym samym dochodzimy do odwiecznego paradoksu takich produkcji (czytaj: produktów) jak "Barbie". Bo Gerwig może sobie krytykować anatomicznie niewiarygodne lalki, ile chce. Może do woli śmiać się z korpopatriarchów zbijających kasę na "emancypacji. A i tak koniec końców, cokolwiek powie, jej film posłuży do tego, by opylić więcej zabawek firmy Mattel. Kapitalizm nie ma problemu z krytyką kapitalizmu, o ile na niej zarabia: korporacje od dawna chętnie sprzedają nam krytykę korporacji. Ale umówmy się: taki już urok Hollywood. Wartość artystyczna jest tu tylko produktem ubocznym. Czasem się objawi, ale nie jest konieczna.
Dlatego wolę docenić "Barbie". Choćby za to, iż ma charakter, iż nie idzie po linii najmniejszego oporu, iż nie równa do najmniejszego wspólnego mianownika. Jasne, inwestycja została sumiennie zabezpieczona: a to piosenkami Billie Ellish, Charlie XCX i Dua Lipy na ścieżce dźwiękowej, a to Goslingiem i Robbie w obsadzie, a to kampanią marketingową, która przed premierą sprzedała nam (i spaliła) niemal wszystkie najlepsze żarty. To jednak żaden kłopot, bo film wciąż zaskakuje, wciąga, bawi, śmieszy i wzrusza. jeżeli faktycznie jest tu jakiś problem, to – o ironio – wynika on z zapału Gerwig i Baumbacha, by wymknąć się z pułapki korpopatriarchatu. Gdzieś tak w trzech czwartych akcja w zasadzie staje w miejscu i film zmienia się w ciąg (oczywiście: słusznych) deklaracji. Rozumiem, iż scenarzyści chcieli zachować czyste ręce i mieli ważne przesłanie do przekazania. Po prostu w idealnym świecie ich tezy byłyby adekwatnie zdramatyzowane, czytaj: zaklęte w decyzjach i działaniach bohaterów – a nie w wygłaszanych ex cathedra monologach. No ale nie żyjemy w idealnym świecie – i o tym też jest to film.
Powiem tyle: oglądając "Barbie", poczułem na widowni rzadko obecną energię zwrotną. To było coś wręcz terapeutycznego: poczucie, iż na ekranie mówi się rzeczy, które widzowie (a pewnie przede wszystkim widzki) potrzebowali usłyszeć wypowiadane na głos. Jak w filmie: Barbie wkroczyła do świata rzeczywistego i świat rzeczywisty zareagował. jeżeli zadaniem Grety Gerwig było wziąć kawałek plastiku i wycisnąć z niego coś prawdziwego, coś szczerego, coś ważnego – to się udało. Na tym przecież polegają role Robbie i Goslinga, którzy w toku filmu stopniowo roztapiają zastygłe na swoich twarzach maski syntetycznych emocji. W kulminacyjnym momencie Robbie rozkleja się tak dokumentnie, tak bardzo nie po Barbie'owemu, iż trudno samemu się nie wzruszyć. Podobnych, równie elektrycznych momentów jest w filmie więcej. Choćby ten, kiedy Barbie spotyka uroczą staruszkę i sprzedaje jej komplement, a ta reaguje na niego jak prawdziwa gwiazda. Skoro Barbie może być kimkolwiek – powtórzę: od prezydentki do operatorki młota pneumatycznego – odwrotność też jest prawdą. Nigdy nie zgadniesz, która kobieta może skrywać w sobie Barbie.
Taki punkt wyjścia wymusza podejście totalne i proszę: "Barbie" zaczyna się od wysokiego C, od sekwencji parodiującej "2001: Odyseję kosmiczną". Stanley Kubrick opowiadał o człowieku przeglądającym się w lustrze ideału i Greta Gerwig – również. Reżyserka (która napisała scenariusz w duecie z Noahem Baumbachem) ujmuje w swoim obiektywie całość zjawiska pod tytułem "Barbie". Autorka robi przegląd katalogu sprzedażowego firmy Mattel: od rynkowych greatest hits po najwstydliwsze marketingowe wpadki – śmiejąc się tak z nimi, jak i z nich. Efekt to psychodeliczny teledysk, w którym Barbie i Kenowie wszelkich ras, płci i profesji dwoją się i troją w multiwersalnym kalejdoskopie: wszyscy wszędzie naraz. Gerwig nie zatrzymuje się jednak na imprezie, chce zajrzeć za kurtynę spektaklu i skonfrontować wizję świata, jaką sprzedaje Barbie, z prawdziwym światem. Czyli z pisanymi wielką literą słowami: Kapitalizm, Feminizm, Patriarchat. Reżyserka próbuje przekopać się przez zwały plastikowego PR-u i dociec: czemu Barbie? Nie pytajcie, co może powiedzieć Greta o Barbie, tylko co Barbie może powiedzieć nam o nas samych.
Akcja zaczyna się w świecie idei: Krainie Barbie, gdzie ziścił się feministyczny sen z reklamy Mattela. Kobiety objęły tu wszelkie możliwe posady – od prezydentki po operatorkę młota pneumatycznego – a mężczyznom pozostała rola kwiatków do kożucha: mogą co najwyżej prężyć mięśnie na plaży (za dnia) i tańczyć synchronicznie na imprezie (wieczorem). Proste: Barbie rządzą, a Kenowie pogodzili się z takim stanem rzeczy, choćby jeżeli czasem ukradkiem otrą łezkę. Pewnego dnia coś się jednak psuje. Najbardziej wzorcowa, stereotypowa Barbie – czyli po prostu Barbie (Margot Robbie) – zaczyna czuć się mniej idyllicznie niż zwykle. W jej życie wkracza bowiem proza: cellulit, płaskostopie, zimna woda pod prysznicem. By przywrócić zaburzony porządek, Barbie wyruszy w towarzystwie nieproszonego Kena (Ryan Gosling) do Prawdziwego Świata.
Ktoś zobaczy tu metaforę jaskini Platona, ktoś "Matriksa", a ktoś klasyczną Bildungsroman – i każdy będzie miał rację. Dotychczas Gerwig opowiadała o walczących matkach i córkach, o przekomarzających się pannach i kawalerach, ale przede wszystkim o dojrzewających dziewczętach. Lady Bird wyfruwała z gniazda, małe kobietki powoli stawały się kobietami, "Barbie" w zasadzie kontynuuje ten motyw (i wszystkie pozostałe). Lukrowo-brokatowa utopia Krainy Barbie jest przecież utopią emocjonalnej niedojrzałości: dziecięcym światem ciągłej zabawy i ciągłego uśmiechu. Niedojrzałości – również w sensie seksualnym. Plastikowi Barbie i Ken nie mają przecież genitaliów, nie wiedzą nawet, co mieliby robić, spędzając razem noc. Są niewinni i naiwni. Gerwig całkiem wprost serwuje nam tak zwaną "baśń menstruacyjną": oto dziewczynka wyrusza do lasu, gdzie czyhają złe wilki, oto dziewczynka kłuje się w paluszek i czeka na przebudzenie ze snu. Za granicą fantazji czai się straszna rzeczywistość, a wraz z nią inne "-ości": seksualność, cielesność, śmiertelność.
W swoich dwóch pierwszych produkcjach Gerwig pracowała w konwencji cokolwiek realistycznej: "Lady Bird" i "Małe kobietki" miały ziarnistą, "filmową" fakturę, niezależny look i feel. W "Barbie" siłą rzeczy reżyserka idzie w korpoplastik, a scenografka Sarah Greenwood pod jej nadzorem maluje świat przedstawiony na sztuczno i na różowo. Co jednak ciekawe, kontrast między Krainą Barbie a rzeczywistością nie jest wcale tak ostry, jak można się było spodziewać. Może dlatego, iż Barbie i Ken trafiają do słonecznego Los Angeles. Może dlatego, iż korporacyjny ład, jaki panuje w biurowcu firmy Mattel, wydaje się Gerwig równie surrealistyczny, co Barbieland (dlatego pewnie przypomina osiedle-labirynt z "Playtime" Jacques'a Tatiego). Kryje się tu sugestia, iż rzeczywistość jest absurdalna sama w sobie, iż jej kształt jest zaledwie kwestią postrzegania, iż rzeczywistość to tylko "rzeczywistość", taka w cudzysłowie.
Gerwig patrzy więc na świat z ukosa, wydobywając dziwność, groteskowość tego, co uznajemy za "normalne" – bo "Barbie" jest również satyrą. Kiedy bohaterka odkrywa, iż w prawdziwym świecie rządzi patriarchat (czy też – jak rozumie to Ken – "mężczyźni i konie"), reżyserka prześmiewczo inscenizuje tę epifanię jako montażową zbitkę mięśni, samochodów i Sylvestrów Stallone'ów. Oto symbole prawdziwego świata – Barbie jest załamana, Ken wniebowzięty. Nagle film o feminizmie staje się również filmem o mrocznym rewersie tegoż feminizmu. Niepotrafiący odnaleźć się w świecie wyemancypowanych Barbie Kenowie zaczynają bowiem kompensować sobie symboliczną "kastrację". Zainspirowani "naszym" patriarchatem "wstają z kolan" i wcielają w życie konserwatywne koszmary męskości: wojny o to, kto ma większego, mury graniczne i kiczowate postgrunge’owe ballady.
Gruba krecha, powiedzą na to niektórzy – ale taki już przywilej satyry. Trzeba zresztą oddać Gerwig, iż nie kreśli złośliwej karykatury inceli. Ken jest pokazany jako postać z własnym bólem, z własną wrażliwością, z własną racją: jako człowiek, nie lalka (już prędzej można zarzucić twórcom, iż nieco przyćmiewa Barbie). Jasne, reżyserka ucieka się do jaskrawych opozycji, bo też na takim materiale pracuje. Ale przecież multiwersum lustrzanych światów, których systemy nierówności są idealnie symetryczne, funkcjonuje tu jako układ, który należy przekroczyć. "Barbie" to opowieść o dojrzewaniu poza czarno-białe opozycje, poza symetrie. choćby niby idealny i niby beztroski Barbieland też ma swoich pariasów i wyrzutków, też okazuje się pułapką: ciągłego uśmiechu i ciągłej imprezy. Gerwig posuwa adaptowalność idei Barbie do jej granic. Argumentuje za tym, by znaleźć w sobie miejsce dla bardziej skomplikowanych emocji, dla mniej wygodnych uczuć. Czasem choćby Barbie musi sobie zapłakać. Zaciskanie zębów w uśmiechu-za-wszelką-cenę bywa niezdrowe.
Pewnie można zarzucić takiemu morałowi, iż jest równie zachowawczy jak wizerunek Barbie jako szczupłej blondyny z wielkim biustem. Że pacyfikuje społeczeństwo, mówiąc dziewczynkom i kobietom, matkom i córkom: bądź zwyczajna, nie osiągaj nic, miej sobie depresję i cellulit, bylebyś kupiła najnowszy model. Tym samym dochodzimy do odwiecznego paradoksu takich produkcji (czytaj: produktów) jak "Barbie". Bo Gerwig może sobie krytykować anatomicznie niewiarygodne lalki, ile chce. Może do woli śmiać się z korpopatriarchów zbijających kasę na "emancypacji. A i tak koniec końców, cokolwiek powie, jej film posłuży do tego, by opylić więcej zabawek firmy Mattel. Kapitalizm nie ma problemu z krytyką kapitalizmu, o ile na niej zarabia: korporacje od dawna chętnie sprzedają nam krytykę korporacji. Ale umówmy się: taki już urok Hollywood. Wartość artystyczna jest tu tylko produktem ubocznym. Czasem się objawi, ale nie jest konieczna.
Dlatego wolę docenić "Barbie". Choćby za to, iż ma charakter, iż nie idzie po linii najmniejszego oporu, iż nie równa do najmniejszego wspólnego mianownika. Jasne, inwestycja została sumiennie zabezpieczona: a to piosenkami Billie Ellish, Charlie XCX i Dua Lipy na ścieżce dźwiękowej, a to Goslingiem i Robbie w obsadzie, a to kampanią marketingową, która przed premierą sprzedała nam (i spaliła) niemal wszystkie najlepsze żarty. To jednak żaden kłopot, bo film wciąż zaskakuje, wciąga, bawi, śmieszy i wzrusza. jeżeli faktycznie jest tu jakiś problem, to – o ironio – wynika on z zapału Gerwig i Baumbacha, by wymknąć się z pułapki korpopatriarchatu. Gdzieś tak w trzech czwartych akcja w zasadzie staje w miejscu i film zmienia się w ciąg (oczywiście: słusznych) deklaracji. Rozumiem, iż scenarzyści chcieli zachować czyste ręce i mieli ważne przesłanie do przekazania. Po prostu w idealnym świecie ich tezy byłyby adekwatnie zdramatyzowane, czytaj: zaklęte w decyzjach i działaniach bohaterów – a nie w wygłaszanych ex cathedra monologach. No ale nie żyjemy w idealnym świecie – i o tym też jest to film.
Ana Cruz Kayne, Sharon Rooney, Alexandra Shipp, Margot Robbie, Hari Nef, Emma Mackey
- Warner Bros. Entertainment Inc.
Powiem tyle: oglądając "Barbie", poczułem na widowni rzadko obecną energię zwrotną. To było coś wręcz terapeutycznego: poczucie, iż na ekranie mówi się rzeczy, które widzowie (a pewnie przede wszystkim widzki) potrzebowali usłyszeć wypowiadane na głos. Jak w filmie: Barbie wkroczyła do świata rzeczywistego i świat rzeczywisty zareagował. jeżeli zadaniem Grety Gerwig było wziąć kawałek plastiku i wycisnąć z niego coś prawdziwego, coś szczerego, coś ważnego – to się udało. Na tym przecież polegają role Robbie i Goslinga, którzy w toku filmu stopniowo roztapiają zastygłe na swoich twarzach maski syntetycznych emocji. W kulminacyjnym momencie Robbie rozkleja się tak dokumentnie, tak bardzo nie po Barbie'owemu, iż trudno samemu się nie wzruszyć. Podobnych, równie elektrycznych momentów jest w filmie więcej. Choćby ten, kiedy Barbie spotyka uroczą staruszkę i sprzedaje jej komplement, a ta reaguje na niego jak prawdziwa gwiazda. Skoro Barbie może być kimkolwiek – powtórzę: od prezydentki do operatorki młota pneumatycznego – odwrotność też jest prawdą. Nigdy nie zgadniesz, która kobieta może skrywać w sobie Barbie.