"Étoile" to chaotyczne wyznanie wiary w balet – recenzja nowego serialu twórców "Gilmore Girls"

serialowa.pl 1 dzień temu

Czasy bezwzględnej wiary w geniusz Amy Sherman-Palladino i Daniela Palladino chyba już minęły, ale trudno wyzbyć się starych przyzwyczajeń. Może po baletowym „Étoile” część z nas przejrzy na oczy.

Fanką stylu Amy Sherman-Palladino i Daniela Palladino zostałam jeszcze w liceum. Zachwyt dialogami w „Gilmore Girls„, a później w nieodżałowanym „Bunheads”, to coś, czego nie potrafię się pozbyć, chociaż podejrzewam, iż dziś wiele rzeczy i w tych serialach (nawet w pierwszych sezonach perypetii Lorelai i Rory) mogłoby mi przeszkadzać. Ale gdy widzę nowy tytuł sygnowany tymi nazwiskami, jak ćma do ognia pędzę oglądać.

A przecież bardziej niż to dawne nastoletnie urzeczenie przekomarzaniami przy piątkowych kolacjach powinnam pamiętać stosunkowo świeżą irytację wieloma elementami „Wspaniałej pani Maisel„, gdy obok wzdychania do tej wersji Lenny’ego Bruce’a zaliczałam wielokrotne pytanie, czemu mam kibicować tym wszystkim paskudnym ludziom przekonanym o swojej wyjątkowości.

Étoile – o czym jest serial twórców Gilmore Girls?

Gdybym faktycznie mocniej korzystała z nowszych skojarzeń, mniej zawiodłabym się na „Étoile„, nowym tytule Palladinów dostępnym na Prime Video. Pod względem jakości to nie nowe „Bunheads” ani „Gilmore Girls”. To choćby nie nierówna, ale momentami fascynująca opowieść o Midge Maisel, tylko coś znacznie bardziej chaotycznego i drażniącego – a przecież równocześnie wciąż myślałam, iż wyrazisty duet Palladino najwyraźniej od dekad kręci ten sam serial. Tylko coraz słabszy.

„Étoile” (Fot. Prime Video)

Zmieniła się sceneria. Wkraczamy w świat wielkiego baletu, największego. Oto teatry nowojorski i paryski wymieniają się gwiazdami, by ożywić postpandemicznie nadwątloną gałąź sztuki, wlać trochę energii w skostniałe instytucje, wywołać medialny szum. Jack (Luke Kirby, „Wspaniała pani Maisel”), dyrektor amerykańskiej sceny, odda Mishi (Taïs Vinolo, prawdziwa balerina), niechętnie wracającą do ojczyzny córkę ministry kultury Francji, a także co najmniej ekscentrycznego choreografa, Tobiasa (Gideon Glick, „Wspaniała pani Maisel”). W zamian, Geneviève (Charlotte Gainsbourg, „Gdzie jest mój agent?”), walcząca o utrzymanie posady dyrektorka Le Ballet National, wyśle do Nowego Jorku swoją największą gwiazdę, Cheyenne (nagradzana za filmowe role Lou de Laâge). A wszystko sfinansuje podejrzany miliarder, Crispin Shamblee (Simon Callow, „Wiedźmin”), czyli postać tak karykaturalna, iż aż kreskówkowa.

I chociaż ludzie i okoliczności są nowe, styl kreatywnego duetu stojącego za „Étoile” (w tym piszącego i reżyserującego sześć z ośmiu odcinków) można od razu rozpoznać. Tempo dialogów i ich oderwanie od głównego tematu, sążniste monologi, ekscentryczność postaci podniesiona do potęgi n-tej, porzucenie realizmu na rzecz tego, by działo się dużo i cały czas… Wszystko na miejscu, ale albo Palladinowie nie potrafią już wykorzystywać tego warsztatu tak przekonująco jak dawniej, albo ja przestałam łapać się na lep tej błyskotliwości dla samej błyskotliwości. Pewnie to i to – ale jednak z przewagą pierwszego powodu.

Étoile to plejada świetnych aktorów i trudny świat baletu

Żeby te dialogi, te monologi, te absurdy działały, musielibyśmy zaangażować się w ekranowe zdarzenia i charaktery. Tymczasem o ile przez większość sezonu czekałam na wspólne sceny Jacka i Geneviève, zresztą dość nieliczne, skoro on jest w Nowym Jorku, a ona głównie w Paryżu, o tyle nadmiar wątków i ich przerysowania sprawiły, iż nie potrafiłam się przejąć resztą. choćby gdy trochę przekonałam się do agresywnej koncepcji postaci Cheyenne, to zabrakło mi w jej losach jakiejś fabularnej spójności.

Ot, tu romans ze scenicznym partnerem, Gaelem (David Alvarez, „American Rust”), tu skomplikowana relacja z – oczywiście ekscentryczną – matką (Marie Berto, „Agatha Christie: Kryminalne zagadki”), tu trochę dywagacji o poświęceniu dla sztuki. I jak zwykle u Palladinów, mimo powierzchownych refleksji nad konsekwencjami geniuszu, irytujące przekonanie, iż „wielkim ludziom” wolno więcej.

„Étoile” (Fot. Prime Video)

I tak to oglądało się przynajmniej z mniejszym znudzeniem niż perypetie Mishi, postaci dla odmiany często biernej, a kiedy z bierności się próbuje wyrwać – jeszcze mniej przekonującej. Tu oczywiście też trudna relacja z matką, znów będąca jakimś rozcieńczonym powidokiem fantastycznych zmagań Lorelai z Emily. I jeszcze mała dziewczynka z biednej chińskiej rodziny, Susu (LaMay Zhang), którą oczywiście Cheyenne się zajmie, żebyśmy na pewno zobaczyli, iż ma więcej niż jeden arogancki wymiar. No i Tobias, kolejny geniusz, przed którym powinno się rozstępować morze, bo jest taki wybitny. Rzecz jasna w pakiecie z „niegrzecznym chłopcem”, Gabinem (Ivan du Pontavice, „Bękart z piekła rodem”). Sherman-Paladino i Palladino uwielbiają niesfornych dorosłych chłopców, chociaż świat chyba coraz częściej odchodzi od urzeczenia tą, dość toksyczną, konwencją.

Inna sprawa, iż sporo w „Étoile” konserwatywnej tęsknoty za mitycznym wspaniałymi czasami, gdy sztuka się naprawdę liczyła, nie było aktywistów ekologicznych, a artyści nie strajkowali, bo żywili się samą miłością do baletu. Przejaskrawiam, jasne, ale oglądając seriale Palladinów, odnoszę wrażenie, iż przy całej feministycznej i queerowej otwartości to wizja zaskakująco zapatrzona w przeszłość, gdy pewne zachowania były uważane za uzasadnione „wyższym celem” i nikt specjalnie nie debatował, czy aby nie są niepokojące, snobistyczne, krzywdzące. Jakby w mentalności widzów przez cały czas był rok 2000 (tak, „Gilmore Girls” ma już ćwierćwiecze), nie 2025.

Étoile powiela wady poprzedników, słabiej je tuszując

Gdy przeczytałam w „Variety„, iż w „Étoile” mamy do czynienia z „nieznośnymi ludźmi z obsesją na punkcie słyszenia samych siebie, gdy mówią”, pomyślałam, iż adekwatnie każdy serial Palladinów trochę taki jest. Ale „Étoile” to ludzie mniej uroczy niż ich poprzednicy, na dodatek mówiący rzeczy mniej interesujące niż tamci. Są przebłyski dawnego geniuszu dialogowego, ale więcej jest trudnych do przełknięcia monologów. Są zapadające w pamięć kadry, ale więcej jest banalnych zderzeń amerykańsko-francuskich (jak na ironię pada tu złośliwa kwestia, iż to nie „Emily w Paryżu” – tymczasem pod względem stereotypów kulturowych wcale nie wygląda serial Prime Video szczególnie lepiej).

„Étoile” (Fot. Prime Video)

Bohaterowie często zdają się zachwyceni sobą – i chyba zachwyca się sobą sam serial. „Patrzcie, jacy jesteśmy błyskotliwi i ambitni” – zdaje się mówić. – „A to wszystko ku chwale baletu”. Pojęcia nie mam o balecie. To jednak nie znaczy, iż nie dałoby się nakręcić serialu, który kazałaby mi emocjonalnie przeżywać losy ludzi poświęcających wszystko tej sztuce (a nie tylko zanotować, iż twórcy niezły pomysł z opisywaniem pokazywanych występów). Nie znam się też na muzyce klasycznej, a kochałam „Mozart in the Jungle”. Nie oglądam wieczornych talk-show, a każdy odcinek „Hacks” przeżywam głęboko. Sednem sprawy są ludzie, ich relacje i dialogi. Z tego w „Étoile” zostają, i to nie zawsze, same dialogi, bo portrety psychologiczne nie przekonują, a choćby mające potencjał relacje Palladinowie potrafią, swoim odwiecznym zwyczajem, pod byle pretekstem zniszczyć w możliwie idiotyczny sposób.

Obserwowanie, jak pozornie dorośli i odpowiedzialni ludzie zachowują się jak dzieci, miałoby potencjał satyryczny, ale takiej konwencji tu niewiele, bo twórcy chyba znów chcą, żebyśmy tych wszystkich ludzi lubili. O co w przypadku „Étoile” trudno, bo po prostu albo ich za słabo znamy, albo okazują się zbyt nudni. I jest ich za dużo, co chwilę pojawiają się nowe postaci, jakby Sherman-Palladino i Palladino koniecznie chcieli dać jakąś rolę Kelly Bishop (z „Gilmore Girls” są też Yanic Truesdale i Dakin Matthews) i innym marnującym się tu na dalszym planie aktorom i aktorkom, mimo iż choćby głównych bohaterów nie możemy dobrze poznać przez te, ciągnące się czasem nieznośnie, osiem godzin.

Étoile – czy warto oglądać serial ekipy Gilmore Girls?

Czy coś tu pokochałam? Tak, czołówkę z piosenką Sons of Raphael. Czy coś polubiłam? Tak, perypetie Geneviève (Gainsbourg wzbudza chyba mieszane odczucia w tej roli, ale ja kupuję jej energię, nieco inną niż w przypadku większości bohaterek Palladinów; choćby jeżeli uważam, iż za dużo tu slapsticku), ileś scen i dialogów, momentami Cheyenne, momentami Jacka (choć to chyba zasługa wyłącznie Kirby’ego, bo jak pomyślę o tym, jak ta postać została napisana, to nie ma czego lubić). Reszta była według mnie albo średnia, albo wręcz słaba, na pewno chaotyczna, zdecydowanie za rozwlekła. choćby jeżeli momentami rozgaszczałam się w tym świecie, wygrywał sentyment do tego stylu, to po wynurzeniu zadawałam sobie pytanie, po co mi to było, co mi dało.

„Étoile” (Fot. Prime Video)

Główny problem „Étoile” jest chyba taki, iż ta opowieść powiela wady innych seriali Palladinów, ale w najmniejszym stopniu zawiera zalety tamtych produkcji. Zalety, które sprawiały, iż przymykaliśmy oko na braki. Tu właśnie to, co nie wyszło, jest na pierwszym planie, a dobre pomysły i teksty nie przeważają szali na rzecz tej baletowej historii, by nas przekonać, iż to wszystko jest „po coś”. Podobno powstanie zamówionego z góry 2. sezonu nie jest na sto procent pewne. o ile dostaniemy ciąg dalszy, to obawiam się, iż mimo wszelkich narzekań go zobaczę. Ale nie będę się za to lubić!

Étoile – serial jest dostępny na platformie Prime Video

Idź do oryginalnego materiału