ERYK KULM: – Tak, kiedyś po „Filipie” rozmawialiśmy z Michałem przez telefon. On akurat myślał o nowym filmie, ale nie miał jeszcze konkretnego pomysłu. Wtedy wspomniałem mu o Chopinie. Odpowiedział: „Dlaczego by nie spróbować?” – i tak się zaczęło.
W podstawówce uczęszczałem do klasy o profilu muzycznym. Potem było gimnazjum, gdzie też się uczyłem gry na fortepianie. No i Chopin jakoś najlepiej mi wchodził, najbardziej go czułem.
Obudził w panu duszę słowiańską.
Chyba tak. Zawsze wzbudzał we mnie silne emocje. Jakoś tak naciskał te nuty w ciele, które rezonują.
Przerwał pan jednak edukację muzyczną.
Nie chciałem powtarzać drogi mojego ojca, perkusisty jazzowego (grywał m.in. w kwartecie Zbigniewa Namysłowskiego – przyp. red.). Samotne przebywanie w czterech ścianach, wielogodzinne, monotonne ćwiczenia bardzo mnie frustrowały. Lubiłem ruch, działanie.
Aktorstwo wydawało się łatwiejszym sposobem spędzania czasu?
Bardziej pociągającym. Aktorstwo kojarzyło mi się z dynamizmem, brakiem nudy, chwytaniem świeżych rzeczy. I faktycznie, każdy projekt przynosi nowe doświadczenia.
I rozbudza ambicje. Deklarował pan niedawno, iż chce zdobyć Oscara. To nie jest próżność?
W kontekście samej nagrody pewnie tak, ale dla mnie Oscar był ekwiwalentem ogólnoświatowego sukcesu, do którego moim zdaniem każdy powinien mieć prawo, niezależnie od miejsca urodzenia.
Siła czy przekora kazały panu kilka razy zdawać do szkoły teatralnej po oblanych egzaminach?