Eka • Zaistnienia

osme-pietro.pl 1 miesiąc temu
Zbrodnia i sen


Na katedrze, oparty o metalowy pręt biurowej lampki, stał tomik mordercy. Środek białej okładki anektowały trzy czarne litery tytułu. Równie intensywnie, ciut niżej, czerń znaków tworzyła literacki pseudonim mojego ucznia, a dla mężczyzn siedzących w ławkach znaną im ksywę zioma spod celi. Wzięłam tomik i podniosłam na długość wyciągniętej ręki:
– Panowie, do piór! Warto! W necie egzemplarze „Nocy” Andrzeja chodzą za trzysta, a choćby trzysta pięćdziesiąt złotych. Nobliści mogą o takich kwotach tylko pomarzyć. Miłosz i Szymborska odpadają w przedbiegach. Sława i kasa jest na wyciągnięcie ręki, spróbujcie i wy.
– Pani profesor, a o czym pisać? Zresztą my ledwo wyrabiamy się z tym, co pani nam zadaje na weekend – jęknął Marek, syn Jeremiego. – Pracujemy od szóstej do drugiej, obiad na kuchni, kwadrans na ogarnięcie i prowadzą do szkoły.
– W dni robocze choćby nie łapiemy się na spacerniak, a na celi światło gaszą o jedenastej! – Markowi przyszedł w sukurs Antoni, syn Ryszarda, skazany za powieszenie brata.
– Okey, ale weźcie pod uwagę, iż mało który literat utrzymuje się z pisania. Większość pracuje, mają rodziny na głowie i podatki do odprowadzenia. Skądś musi być brana kasa również na waszą naukę. Ejże, panowie, przecież pisarzom o wiele trudniej znaleźć czas! A wydają systematycznie, niektórzy choćby dwie książki w roku.
– Pani zawsze musi nam wypominać bycie na garnuszku, tfu, porządnych obywateli?! – z irytacją w głosie odezwał się, jak zawsze bez wstawania z ławki, nadpobudliwy, chudy rudzielec, który tak przedstawił się na pierwszej lekcji: – Jerzy, syn Romana, nieuleczalny kleptoman. Proszę nie zostawiać nic na biurku.

Kusiłam, zawalając długi, czarny blat tym co potrzebne i niepotrzebne do zajęć. A skórzanej torebki po prostu było mi wstyd zabierać na przerwę. Docenili ryzyko i zaufanie, nasze relacje od początku określiłabym jako zadowalające. Mogłam im nawrzucać, byle za prawdę. Nigdy nic nie zginęło. Honor skazanych i katedra, taa... dobry tytuł na powieść – przemknęło przez głowę.
– Jerzyk, możesz społeczeństwu spłacić dług wartościową książką! – drążyłam temat.
– Nie opłaca się – warknął. Jedna powieść, jeszcze nie sława. A do siedzenia nad tysiącem kartek cierpliwości nie mam. Nie ten mental, pani.
– Jedna dobra powieść lepsza od kilkudziesięciu wymęczonych i za chwilę zapomnianych. Pamiętacie „Buszującego w zbożu” Salingera? Albo „Wichrowe Wzgórza” Brontë? A na pewno, bo gorąca dyskusja tu była, szokującą relację piętnastoletniej Christianny „My, dzieci z dworca ZOO”, spisaną przez dziennikarzy. Wszyscy ci pisarze są autorami jednej książki. Dostojewski ma też kilka powieści w dorobku. Panowie, kto sprawdzi ile?

Jakże przyjemnie dla belferskiego ucha zaszeleściły kartki podręczników.
– Dziesięć! – krzyknął Antek, aktualny prymus.
– No widzisz Jerzy? – raptem dziesięć, a sława wieczna. A najbardziej znana to?
Niemal wszystkie ręce podniosły się do odpowiedzi. Dwa tygodnie temu miałam pietra, przystępując do analizy „Zbrodni i kary”. Niepotrzebny stres, poszło jak w normalnej szkole. Wiedzieli, czym jest dobro i zło. Żaden nie próbował usprawiedliwiać Raskolnikowa, przynajmniej w mojej obecności.
– Dzisiaj kończymy omawianie, a pod koniec zajęć poznacie temat rozprawki, uwaga, do oddania najpóźniej za tydzień, czyli w kolejny czwartek.
Cichy jęk rozległ się po sali, ale żaden głośno nie zaprotestował. Wiedzieli, iż testy i pisanie prac traktowałam śmiertelnie poważnie, jak absolutnie konieczny trening przed biegiem do maturalnej mety.
– Przemku, podejdź tablicy.
Najstarszy uczeń w klasie, siwiejący syn Adama, pięćdziesięciolatek, gwałtownie podniósł się z krzesła. Sam z siebie nigdy nie zabierał głosu, wyłącznie groźba jedynki aktywizowała jego narządy mowy, ale na tablicy pisał chętnie i o niebo staranniej ode mnie.
Do końca odsiadki brakowało mu dekady. I raczej nie miał szans na wokandę ze względu na drastyczność popełnionej zbrodni. Zadźgał i poćwiartował swoją dziewczynę, kiedy odeszła, by związać się z innym.
Miał zawsze chłodne, zdystansowane spojrzenie. Teraz z kredą w dłoni spokojnie stał przed tablicą. Chwile mijały, a Przemo nie reagował, cisza go nie deprymowała. Android, nie człowiek, kuźwa. Przewracałam więc dalej kartki rozkładu nauczania, udając, iż szukam tematu dzisiejszej lekcji.
– Pisz! Motyw snu w „Zbrodni i karze” – rzuciłam z wyczuwalną irytacją w głosie. Może ostry ton, a może nieprzychylne spojrzenie, jakie mu posłałam, sprowokowały pytanie:
– Chce pani wiedzieć, o czym ja śniłem po wszystkim?
Oczy miałam pewnie jak spodki, bo uśmiechnął się nieznacznie i omiótł spojrzeniem pozostałych czternastu kolegów.
– Wy też chcecie? Mam mówić?

Tu się nie mówiło o swoich czynach skutkujących wyrokiem, co najwyżej z rzadka rzucało cyfrą paragrafu. Długo nie wiedziałam, zresztą wiedzieć nie chciałam, za co siedzą. Znajomość ich przewin i zbrodni akurat nie ułatwiała nauczania, wręcz odwrotnie. W szkole za murami osadzeni pragnęli normalności, zatarcia piętna czynów choćby na kilka godzin. My z wolnego świata też. Niepisany, wewnętrzny regulamin był honorowany przez obie strony. Jedynie gady, tak między sobą określali mundurowych, nie stosowały się do niego. Służba z własnej inicjatywy informowała, kogo przyszło nam uczyć.
Ściszyłam głos:
– Naprawdę chcesz, Przemku?
– Tak.
– Chuju złamany, nie będę tego kurwa słuchał! – wrzask, przewrócone krzesło i huk kopniakiem zatrzaskiwanych drzwi określiły stopień wzburzenia kleptomana, który po pijaku zabił troje dzieci, wjeżdżając na przystanek.
Oniemiałam, do tej chwili w mojej obecności żaden nie pozwolił sobie na wulgaryzm lub samowolne wyjście z klasy. Wahałam się, czy mam biec za uciekinierem, czy bez zawiadamiania oddziałowego normalnie, jakby nic wyjątkowego nie zaszło, kontynuować lekcję.
– Pani się nie denerwuje, odpali się w kiblu i wróci – powiedział, podnosząc krzesło zbiega, najmłodszy w klasie, dziewiętnastoletni Adrian, syn Krzysztofa, mój nowy uczeń. Drugą klasę ukończył w zakładzie poprawczym o zaostrzonym rygorze.
– Adrian, sprawdź, gdzie poszedł i zaraz mi tu wracaj! – poleciłam, zdenerwowana niczym debiutantka w roli wychowawcy.

Miałam nadzieję, iż po gwałtownej reakcji Jerzego przeszła mu ochota na zwierzenia. Zresztą... tak naprawdę to przede wszystkim bałam się własnych emocji, rzuciłam więc szybko:
– Kto przypomni treść pierwszego snu Raskolnikowa?
Ale Przemo nie odpuścił:
– To była najgorsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, wie pani, jak to jest bać się zasnąć?
Milczałam. Bez pardonu wrzucił w ciszę nasyconą obawą i chorą ciekawością. Odwlekając decyzję, patrzyłam na zakratowane okno osłonięte blendą. Szarość powoli wytrącała lęk.
– Nie wiem, powiedz, ale...
– Spokojnie, nie powiem tego, czego akurat się pani boi. Mogę?
Miałam nadzieję, iż oszczędzi drastycznych szczegółów. Bo niby jak miałabym zareagować? Śmieszną w tej sytuacji belferską reprymendą? Świętym oburzeniem? Impuls pchnął mnie na koniec sali, gdzie poczułam się bezpieczniej. Teraz przed sobą miałam plecy uwięzionych i pytającą twarz syna Adama.
Skinęłam głową.
– Kiedy skończyłem z Elwirką, zadekowałem się na daczy byłego szefa. Wyleciał z żoną na dwa miesiące do Stanów. Na legalu wszedłem, dał klucze, żeby podlewać trawnik i grządki. Zgromadziłem żywność, kilka wagonów fajek i trochę wódy. Miałem tam spędzić kilka dni, aż do czasu wywiezienia z kraju przez kumpla, tirowca. Był w szoku, kiedy zapukałem wieczorem i powiedziałam, iż ukatrupiłem Elwirę. Ale zrozumiał, jego też zdradziła i rzuciła baba, wcześniej czyszcząc wspólne konto do zera. Suka nie żona.
Niestety, zmienili mu grafik, kurs do Mediolanu był dopiero pod koniec miesiąca, więc musiałem czekać. Umówiliśmy dzień i godzinę spotkania niedaleko od jego bazy. Z Mediolanu miałem lecić do Tunezji, gdzie mieszkał wujo, a stamtąd...
Przerwał, do klasy wszedł Adrian.
– Juras powiedział, iż zaraz wróci, a oddziałowego nie ma na korytarzu – uspokoił.

– Stamtąd chciałem przedostać się do RPA, na drugi koniec świata. Naiwny to był plan, teraz wiem. Pierwszego wieczoru nie mogłem zasnąć, przewracałem się z boku na bok. O trzeciej w nocy padłem na wyro. Dwie godziny później byłem strzępem samego siebie. Serce mi waliło, ręce drżały, sen był straszny. Ale to tylko sen, wiadomo – mara, tak wtedy pomyślałem. Bałem się bardziej tego, iż już znaleźli Elwirę i mnie szukają. Piłem i nie pamiętam, kiedy ponownie zasnąłem. Kilka godzin na pewno minęło.
Sen wrócił. Znowu wychodziłem z mojego mieszkania na ciemną klatkę. Zupełnie pustą ulicą dotarłem na przystanek, i tak jak poprzednio od razu podjechała piątka. Nikogo w środku nie było. Wsiadłem i zaczęło robić się dziwnie. Autobus stanął przy parkowej fontannie, a z tego miejsca jest może ze sto metrów, tak prosto przez park, do domu Elwiry. Kierowca kazał wysiąść.
Chciałem uciec, ale nogi nie słuchały. Szły same i już widziałem werandę, i matkę Elwiry na wózku. Od wypadku była sparaliżowana od pasa w dół. Patrzyła na mnie z takim smutkiem, iż rozrywało od środka. Ze wszystkich sił chciałem odwrócić głowę. Na nic, jakby ktoś włożył w imadło. choćby powiek nie dało się zamknąć. Musiałem patrzeć prosto w te oczy. To było jak...
Zamilkł. Przejechał obiema rękami po wciąż bujnej czuprynie, nasyconej srebrnymi nitkami. Zaraz potem pojawił się charakterystyczny dźwięk wyłamywanych palców niczym seria szybkich i krótkich strzałów.

– I po każdym zaśnięciu mój koszmar się powtarzał. Wytrzymałem ponad dwie doby bez snu. Po raz pierwszy od wielu lat zacząłem się modlić, ale nic to nie dało. Wariowałem, te blizny – odsłonił rękaw koszuli – są mi pamiątką.
Dziesięć dni po śmierci Elwiry, poszedłem na żywca. Chciałem jej matkę błagać o wybaczenie, ale gdy dotarłem, nikogo nie było, parę razy obszedłem wszystkie okna, długo waliłem w drzwi.
Zauważył mnie sąsiad i zadzwonił po psy. Było trzeźwienie, później zeznania na dołku. I wielka ulga. W areszcie sen mi odpuścił. Mam nadzieję, iż już nigdy... Na rozprawie ani razu nie spojrzałem na matkę Elwiry, nie byłem w stanie, przeprosiłem ją, patrząc w okno. To trudne... wiem, za co tu jestem, godzę się na wszystko, zasłużyłem. Zakaszlał. Mogę wyjść do toalety, pani profesor?
– Idź.
W drzwiach zderzył się z Jerzym, prowadzonym przez oddziałowego.
– A ten miał pani zgodę na wyjście z klasy? – zapytał mundurowy, wskazując na Jurka.
– Miał panie oddziałowy, miał.
– Jest prośba. Mogłaby pani skończyć lekcję już teraz? Szef dzwonił, iż jestem potrzebny do zmiany. Jutro mogę ich odprowadzić pół godziny później.
– W porządku, mi pasuje. A wy – zwróciłam się do klasy – zróbcie notatkę o snach Raskolnikowa, jutro sprawdzę!
Wiedziałam, iż ich nie ocenię. Czułam, iż historia syna Adama zadziałała na pewno mocniej, niż by to zrobił, mógł zrobić, najstaranniej omówiony wątek oniryczny.
Z tą pewnością, gdy ucichły kroki na korytarzu, zamykałam na klucz wysoką kratę.

Statystyki: autor: eka — 31 paź 2024, 13:45


Idź do oryginalnego materiału