Inne oblicze lidera Leprous...
Wydany 2 czerwca zeszłego roku debiutancki solowy album wokalisty norweskiej formacji Leprous, zatytułowany "16" to coś w rodzaju odprysku macierzystego zespołu, stanowiący pomost między muzycznymi zapatrywaniami muzyka, ale także coś zupełnie odmiennego od tego, do czego zdążył nas Einar Solberg przyzwyczaić. To także album dla Einara bardzo osobisty, bo odnoszący się do jego przeżyć i zmian w życiu między 16, a 19 rokiem życia. To krążek o dojrzewaniu, układaniu życia na nowo, a także znajdowaniu swojej przynależności w społeczeństwie i poniekąd o tym, "jak powstał" Leprous. Siłą rzeczy stylistycznie, nie tylko poprzez nieziemski głos Solberga, nawiązuje się tutaj do tego, co przez lata wypracowała norweska grupa, ale także zagląda w zupełnie inne rejony: jeszcze głębiej zagląda się w pop, sięga po muzykę klasyczną, eksperymentalną, a choćby po r'n'b i rap. Imponujący jest także skład zespołu i ilość zaproszonych gości, w tym Raphaela Weinroth-Browne'a, Ihsahna, chóru praskiego, Keliego Guðjónssona (perkusisty grupy Agent Fresco), Tora Egil Krekena (byłego basisty norweskiego Shining) i norweskiej wokalistki i producentki Heidi Solberg Tveitan znanej jako Starofash (będącej starszą siostrą Einara i żoną Ihsahna).
Na płycie znalazło się jedenaście utworów o łącznym czasie niemal siedemdziesięciu minut, co może trochę przy obranej na niej kierunku trochę przerażać, ale gwałtownie okazuje się, iż ten eksperymentalny, nieoczywisty i różnorodny materiał naprawdę potrafi poruszyć i zachwycić mnogością pomysłów, fascynujących dźwięków oraz ogromnej wrażliwości Einara Solberga. Fascynujący jest pełen smutku (i to zupełnie innego nuż na dwóch ostatnich płytach Leprous) otwierający album numer tytułowy oparty na głosie wokalisty i fantastycznej grze wiolonczelisty Weinrotha-Browne'a i dopiero na koniec rozwijając się o perkusję. Równie niesamowity jest "Remember Me" w którym witają nas perkusjonalia rodem wyjęte z r'n'b albo gospel, choć wokalnie Solberg tak daleko nie sięga śpiewając charakterystycznie i po swojemu. Następnie utwór kapitalnie rozwija się wejściem perkusji, pozostając w tym klimacie, a jednocześnie przypominając ostatnie dokonania Leprous. Świetne. Następnym utworem jest "A Beautiful Life", a w nim sięgamy po ejtisy. Elektronika z początku jako żywa sięga po złotą erę disco i ówczesną elektronikę, ale Einar postawił także na świeżość oraz nowoczesność, co z jego głosem wychodzi niesamowicie. Rozwinięcie, o mocniejszym bardziej rockowym charakterze, a jednocześnie pięknie podkreślany orkiestrą, znów może trochę zaś pachnieć ostatnimi Leprousami.
W "Where All the Twigs Broke" z udziałem siostry Einara, pozostało bardziej przejmująco niż w poprzednich. Oparty na delikatnym pianinie i głosie Einara, rozwija się powoli i bardzo nieoczywiście elektroniką oraz mocnym, marszowym bitem perkusji. Jest duszno, ale filmowo zarazem, groźnie, ale i przebojowo, choć nie jest to typ radiowego przeboju, a raczej takiego, który sprawdziłby się jako część ścieżki dźwiękowej w jakimś filmie. "Metacognitive", czyli kolejna pozycja na płycie Einara, rozpoczyna się od elektroniki, która jest dodatkowo okraszona gitarowymi przepierzeniami, do których wreszcie dołącza wiolonczela, jednak przez cały czas jest bardzo powolnie, smutno i przejmująco, a przy tym niezwykle pięknie. Dopiero niemal na samym końcu pojawia się bit i wyraźniejszy gitarowy (czy też może raczej basowy) riff. "Home" wraca do żywszych brzmień wraz z potężnym bitem i sekcją dętą. Tu także Einar bawi się stylistyką r'n'b i elektroniką oraz ciekawie rozwija tropy z ostatnich płyt Leprous, jednak zupełnie odchodząc od rockowego grania. Genialnie wychodzi rapowany dodatek na wzór tego, co jakiś czas temu do swojej muzyki dodała także Vola. Fantastyczne.
Klimat ponownie zmienia się w następnym kawałku, zatytułowanym "Blue Light", gdzie znów robi się spokojniej, duszniej, powolniej i liryczniej. W nim ponownie też miesza się elektronika, gospel i muzyka orkiestrowa dając efekt, który nadałby się do jakiegoś filmu, wreszcie większość współczesnych propozycji pretendujących do miana pop, zostawiając daleko w tyle, będąc od nich znacznie ciekawszymi i dużo lepszymi. Jestem niemal pewien, iż gdyby Einar kiedykolwiek napisał utwór, który dostałby nominację do Oscara, to zgarnąłby statuetkę dla siebie. Kolejną perełką na płycie jest "Grotto", który otwiera fenomenalny Weinroth-Browne, a do jego dźwięków dołącza intensywna perkusja oraz elektronika i bas. Znów mamy klimat, który pasowałby do Leprous, a jednocześnie Einar dość wyraźnie odchodzi od brzmienia swojej macierzystej formacji.
W "Splitting the Soul" z udziałem Ihsahna wraca ciemny, mroczny i niepokojący klimat oparty na elektronice. Jednocześnie za sprawą chóru jest w nim coś z... muzyki średniowiecznej, a wraz z mocniejszym wejściem perkusji oraz charakterystycznym szorstkim growlem Ihsahna z eksperymentalnych, awangardowych projektów około death metalowych. To, co się tutaj wyprawia jest absolutnie fenomenalne. Po prostu majstersztyk. Nie jest to jednak kulminacja płyty, bo zaraz po nim pojawia się "Over the top", w którym znów robi się spokojniej, liryczniej i przede wszystkim smutniej. Jest w nim co prawda potężne orkiestrowo-perkusyjne rozbudowanie, ale w porównaniu z poprzednikiem jest nieco klasyczniej, ponownie bardziej filmowo i dopiero na sam koniec ponownie bardzo epicko. Na koniec, Einar wstawił fantastycznego ponad jedenastominutowego kolosa, zatytułowanego "The Glass Is Empty", a w nim witają nas klawisze (na kształt kościelnych organów), perkusjonalia i głos Solberga. Po chwili całość się rozwija o mocniejszy bit i gitarowe riffy (który pasowałby do Leprous), by niespodziewanie zwolnić do deszczowego pianina i orkiestry, a następnie znów przyspieszyć. Jest w nim podniośle, ekspresyjnie, pięknie i niezwykle przejmująco.
Ocena: Pełnia |