Dbałem o niego przez osiem lat. Nikt mi za to nie podziękował.

polregion.pl 16 godzin temu

Miałam sześćdziesiąt dwa lata, a wszystko wokół mnie wydawało się rozmyte niczym mgła nad Wisłą. Ostatnie piętnaście lat przyśniło mi się jak niekończący się film, w którym opiekowałam się dziadkiem mojego synowego Stasiem przez osiem lat, a nikt nie podziękował mi choćby słowem. Wiem, jak ciężko jest dbać o chorego człowieka; choćby najbliższy krewny może stać się obcym, a ja stałam się obcą dla samego Stasia, którego kiedyś znałam jedynie z opowieści o jego lekcjach matematyki w szkole podstawowej przy ulicy Pięknej w Warszawie.

Mój mąż, Jan, od dawna już nie istnieje w tym świecie, a jedynymi żywymi nitkami łączącymi mnie z teraźniejszością są mój syn Marek, synowa Jagoda Kowalska oraz ich syn Kacper, który wciąż błąka się po uczelnianych korytarzach. Stasiu zachorował nagle, a lekarze w szpitalu przy Woli twierdzili, iż jedynie tysiące złotych i niekończące się godziny opieki mogą mu przynieść ulgę. Ja, choć nie miałam własnych pieniędzy, oddałam wszystko, co mogłam, a Jagoda, której jedyną bratem jest Marek, nie mogła wziąć zwolnienia, bo szef ostrzegał: Albo pracujesz, albo zostaniesz z niczym.

Z początku przychodziłam raz dziennie, by przynieść mu zupę i nakarmić go łyżką, jakby to był rytuał w kościelnej mszy. Zamiast trwać dwie godziny, zostawałam przy nim całą dobę, a nocne lampy w pokoju zamieniały się w świetliste gwiazdy, które zdawały się szeptać: Nie odchodź. Przechadzałam się boso po podłodze, a każdy krok rozbrzmiewał jak echo w starym kościele na Starym Mieście.

Marek widział mój zmęczony wyraz twarzy i z żalem w oczach mówił: Zostaw to, ciociu, nie musisz już więcej cierpieć. Nie mówił tego jednak przed Jagodą, bo w ich mieszkaniu panował ciągły szum rozmów, które rozdzierały ciszę niczym wiatr wśród trzciny nad brzegiem rzeki. Starsza siostra Jagody, Zuzanna, dzwoniła co dzień, podając mi dokładne instrukcje: Podaj mu herbatę, podnieś poduszkę, nie zapomnij o lewym przegubie. Kiedy nie spełniałam jej poleceń, Jagoda patrzyła na mnie zimnym wzrokiem i krzyczała: jeżeli ci to nie pasuje, weź swojego syna i odejdź! Sam sobie poradzę, znajdę nianiekę!. Te słowa powtarzałam w niekończącej się pętli, jak dzwon bijący w Kościele Mariackim w Gdańsku.

Gdy Stasiu w końcu odszedł, nic nie pozostało oprócz ciszy, w której nie słyszałam ani jednego podziękowania od jego córek. Najstarsza z nich, Aniela, powiedziała mi: Nikt cię nie zmusił, byś robiła to, co robiłaś; to było twoje własne życzenie. Zrozumiałam wtedy, iż dobro, które oferujemy, może być przyjęte z obojętnością, a serce, które kocha, może zostać zranione tak, jakby przeszło przez szklany płot nad Wisłą. Wszystko to wydaje się snem, w którym rzeczywistość i iluzja splatają się w jedną, nieskończoną opowieść.

Idź do oryginalnego materiału