DAVID LYNCH. Wielka miłość i mroczne sny

film.org.pl 7 godzin temu

David Lynch w rozmowie z Harrym Deanem Stantonem – do współpracy z którym wracał przez całą swoją karierę – spytał aktora, jak chciałby zostać zapamiętany. Stanton natychmiastowo odpowiedział, iż nie ma to znaczenia. Na twarzy Lyncha pojawił się wtedy uśmiech, a w jego oczach blask wyrażający pełne zrozumienie.

Przytoczona anegdota mogłaby zakończyć ten tekst, ale bez wątpienia dla świata kultury informacja o śmierci Lyncha ma znaczenie, a jego twórczość na zawsze pozostanie jego częścią. Świadomie i celowo piszę o kulturze, unikając słowa „kino”, bo Amerykanin w swej wyjątkowości wychodził daleko poza dziesiątą muzę. Był naturalnie scenarzystą i reżyserem filmowym, ale też – oczywiście! – serialowym, autorem sztuk plastycznym, kompozytorem, aktorem, performerem.

Zostawił po sobie wyjątkowy dekalog w postaci dziesięciu, bez wyjątku kultowych filmów pełnometrażowych, liczne produkcje krótkometrażowe i serialowe, w tym ikoniczne Miasteczko Twin Peaks z wczesnych lat 90. i jego kontrowersyjną, w moim odczuciu doskonałą kontynuację z 2017 roku.

Był twórcą, o którym, jak o mało kim równie zasłużenie, można powiedzieć można, iż odmienił amerykańskie kino i telewizję, burząc utarte schematy, wprowadzając nową jakość, zdrapując to, co na powierzchni i ukazując prawdziwe kolory jednostki, społeczeństwa.

Oczywiście jego dzieła otoczone były mrokiem i stanowiły wyjątkowe przeniesienie poetyki snu w narrację filmową i serialową, najczęściej koszmarów. Trzeba tu wspomnieć przełomowe Blue Velvet zderzające idealne amerykańskie przedmieścia z horrorem dzielnic o złej renomie, Zagubioną autostradę stanowiącą wiwisekcję oprawcy, który nie może odnaleźć spokoju po popełnionej zbrodni czy przez wielu nazywane lynchowskich opus magnum Mulholland Drive, w którym główna bohaterka zatraca się w swoich sennych marzeniach brutalnie przerwanych przez ciężar rzeczywistości.

To, co jednak w twórczości Lyncha urzekało mnie najbardziej, to fakt, iż nigdy w tym mroku się nie gubił. Był twórcą głęboko humanistycznym i doskonale rozumiejącym dualizm ludzkiej natury, metafizycznego dobra i zła toczącego wieczną bitwę o nosze dusze. Na pewno najwyraźniejszym tego wyrazem była rozpisana na dwa seriale i jeden film historia miasteczka Twin Peaks. Tam, gdy pierwszy test broni atomowej tworzył nieopisane zło w postaci mrożącego krew w żyłach Boba, dobroduszny Olbrzym kreuje czysto dobro w postaci Laury Palmer…

W dokumencie David Lynch, żyć sztuką twórca tłumacząc, czemu nigdy nie skończył żadnej szkoły, powiedział, iż wszystko, co ważne, to ludzie, relacje, wolne potańcówki, wielka miłość i mroczne, fantastyczne sny. Oddaje to według mnie doskonale to, jak Lynch postrzegał świat. Mrok był jego częścią, ale euforia i dobro spychały je na dalszy plan.

Dość powiedzieć, iż twórca, który zasłynął kreowaniem wymykającym się logice, pełnym niepokoju fantasmagoriom, tylko raz zachwycił się cudzym scenariuszem tak mocno, iż postanowił go osobiście przenieść na wielki ekran. Mowa tu o Prostej historii, chwytającej za serce opowieści o emerytowanym Alvinie, który podróżuje na małym traktorze z Iowa do Wisconsin, aby przed śmiercią pojednać się z chorym bratem.

Jeśli sam miałbym wskazać moment w twórczości Davida Lyncha, który mnie zachwycił najmocniej, to postawiłbym wśród wielu innych na moment z najnowszego Twin Peaks, w którym grany właśnie przez Lyncha Gordon Cole opowiada swojej transpłciowej przełożonej, iż gdy ta dokonała tranzycji, udał się do jej kolegów i powiedział im, aby naprawili swoje serce albo umarli…

Dziękujemy, Mistrzu, iż przez te cztery dekady twórczości naprawiłeś nasze serca. Do zobaczenia, gdzieś tam nad tymi wyjątkowymi drzewami miasteczka Twin Peaks.

Idź do oryginalnego materiału