Czy warto wybaczyć mężczyźce, który wrócił z pokorną głową? Nie chcę żyć tak, jak teraz, ale też nie jestem gotowa do niego wrócić.
Z Krzysztofem byliśmy w związku małżeńskim czternaście lat. Teoretycznie – przeszliśmy przez wiele, wiele zbudowaliśmy. Czytałam nawet, iż większość rozwodów zdarza się w pierwszych trzech latach, a potem – coraz rzadziej. My, jak widać, byliśmy wyjątkiem. Typowa historia, prawda? Mąż odszedł do młodszej. Ale dla mnie to był kataklizm. Życie pękło jak lód pod nogami, a ja wpadłam w przepaść.
Krzysztof oświadczył mi się, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Ja – zwykła dziewczyna z przeciętnej rodziny, on – jedyny syn wpływowych, zamożnych rodziców. Pomogli nam – kupili przestronne mieszkanie w centrum Warszawy. Pobraliśmy się szybko. Najpierw długo nie mogliśmy mieć dzieci, już traciłam nadzieję, ale w końcu urodził się syn, a dwa lata później – córka. Żyłam jak we śnie: dom, rodzina, dzieci. Wszystko było prawdziwe.
A potem pojawiła się ona. Nowa w firmie – słodka, pomocna, z oczami ofiary i postawą zwyciężczyni. I nagle – wyrzuca mnie z dziećmi. Po prostu. „Tak będzie lepiej”. Zostawił mieszkanie dla siebie, płacił alimenty – formalnie. Ale jak ja mam żyć bez wykształcia, bez doświadczenia, z dwójką małych dzieci?
Rodzice przygarnęli nas do babcinego starego mieszkania w Łodzi. Było ciasno, ciężko, strasznie. Uczyłam się od nowa oddychać. Uczyłam się oszczędzać, prać manualnie, biegać z wózkiem po sklepach i harować ponad siły. Powoli się pozbierałam. Stałam się silniejsza. Pogodziłam się.
Minął rok. I nagle – telefon. Krzysztof. „Przepraszam”, mówi. „Popełniłem błąd. Nie wiedziałem, co tracę”. Gadając, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Prosił o spotkanie. Długo odmawiałam, ale wyszliśmy w końcu na miejscu – w jakieś podejrzanej knajpie na peryferiach, nie tam, gdzie kiedyś piliśmy wino, patrząc sobie w oczy.
I wiecie co? Przede mną siedział już nie on. Nie ten zadbany, pewny siebie mężczyzna. Ten był przygarbiony, z opuchniętymi oczami, z tygodniowym zarostem. Był pusty. Wszystko, co czyniło go mężczyzną mojego życia, zniknęło. Jego opowieść też brzmiała znajomo: ona żądała pieniędzy, prezentów, wyjazdów. Rozwaliła jego biznes, sprzedała informacje konkurencji. I odeszła. A on został sam.
Płakał. Klęczał. Mówił, iż my jesteśmy jego rodziną, iż kocha dzieci, kocha mnie. Bałam się, iż ulegnę. Ale nie. Patrzyłam na niego i nic nie czułam. Ani litości. Ani bólu. Ani miłości. Tylko pustkę.
Powiedziałam mu: „Przestań robić z siebie błazna”. Nie ze złości – po prostu ze zmęczenia. Nie chciałam już słuchać jego lamentów, widzieć tego żałosnego spojrzenia. Nie obchodziło mnie, czy będzie krzyczał. Są przecież ludzie, którzy krzyczą na ulicach – i nikt się nie przejmuje. Po raz pierwszy poczułam wolność od niego.
Ale w domu zrobiło się pusto. Nie z powodu samotności – przez pytania bez odpowiedzi. Podzieliłam się myślami z mamą i przyjaciółkami. Przyjaciółki były kategoryczne: zdradził – zdradzi ponownie. choćby nie powinnam była się z nim spotykać. Mama natomiast cieszyła się. Mówiła, iż dzieci potrzebują ojca. Że jako kobiecie, nie powinnam tego wszystkiego odrzucać. Że rodzina jest ważna, choćby jeżeli serce milczy.
Słuchałam wszystkich, ale odpowiedzi nie znalazłam. Minął miesiąc. przez cały czas mieszkam u babci. Samodzielnie gotuję, sama decyduję, jak żyć. Krzysztof zaczął częściej przesyłać pieniądze, rzucił picie. Wciąż prosi, żebym wróciła. Próbuje udowodnić, iż się zmienił. A ja patrzę na swoje życie i rozumiem – nie chcę, żeby zostało takie, jak jest. Ale do niego wrócić też nie potrafię.
Nie jestem dzieckiem. Nie mam dwudzięciu lat. Ale czuję się jak w pułapce. Boję się zrobić krok. Dalej – w nieznane. Z powrotem – w zdradę. Nie wiem, gdzie iść. I każdego wieczoru, kiedy dzieci śpią, patrzę w okno i proszę samą siebie: żeby tylko zrozumieć, czego naprawdę chcę. Żeby znów nauczyć się czuć.