Czerwone maki – recenzja filmu. Wzgórze nadziei

popkulturowcy.pl 8 miesięcy temu

Polacy mają w zwyczaju i naturze mitologizację bitew i powstań, choć niestety często tych, które kończyły się porażkami. I jak dobrze nie wpisuje się to w romantyczny etos mesjanizmu i narodowej martyrologii, tak zawsze znajdziemy dwie strony konfliktu. I nie chodzi tu wcale o konflikt zbrojny. Z jednej strony – obóz „A komu to potrzebne? A dlaczego?”. Z drugiej – „Cześć i chwała bohaterom”. Najczęściej dyskusja ta wraca w sierpniowych okolicach podczas obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego, ale podobną opinią może cieszyć się (smiles in Polish) Bitwa o Monte Cassino. Bo choć jej rezultat inny, tak odległość od granic Polski przywodzi na myśl januszowe wpisy o Robercie Lewandowskim, który w klubie szczela a w kadrze nie umi. I po której ze stron by się nie opowiadać, tak przyznać trzeba, iż film o tej historii jest potrzebny. Wsiadamy zatem do tramwaju linii 52, by odbyć filmowo-historyczną podróż na Czerwone maki. Chyba, iż nie jesteście w Krakowie – wtedy pewnie dojedziecie gdzieś indziej.

Słowem wstępu jeszcze nadmienię, iż nie będę oceniał tu prawdy historycznej, jaką przedstawiają Czerwone maki. Ile ludzi, tyle opowieści, a sam historię wolę do momentu, zanim wymieniono konie na samoloty. Jedyne, co mnie mocno zakłuło w oczy dając jakieś pokłady nieścisłości, to msza polowa w rycie posoborowym. Ale może tak sobie wtedy uznali ją odprawić? Jak to Ridley Scott powiedział napoleońskim narzekaczom „skąd wiecie, iż Napoleon nie ostrzelał piramid, skoro was tam nie było”. W sumie prawda.

Czerwone maki w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza zaczynają się w iście szpiegowskim stylu, rodem z filmów o Bondzie, Bournie czy Huncie. Chłopak wyskakujący przez okno szpitala i uciekający irańskimi uliczkami przed islamskim prawem i międzynarodową kuratelą zapowiada, iż nie powinniśmy dostać wyłącznie filmu wychwalającego narodowe stawianie na piedestale wszystkiego, co nieskazitelnie polskie. Tenże chłopak, grany przez Nicolasa Przygodę Jędrek, będzie naszymi niezdecydowanymi oczami na wydarzenia z wielkiej karty polskiej historii. Sam reżyser już pokazał, iż kino konfliktu mu nieobce. Karbala zabierała nas na polską misję NATO w Iraku, a Generał Nil na schyłek drugiej wojny i PRLu. Lincz znowu pokazuje to, co nam najbliższe – problemy małych, sąsiedzkich społeczności i branie sprawy we własne ręce.

Czerwone maki. Kadr z filmu

Umiejscowienie Jędrka w postaci głównego bohatera jest bardzo zgrabnym ruchem, zwłaszcza, jeżeli chodzi o ambiwalentne podejście społeczeństwa do tematu. Dla chłopaka sentencja Dulce et decorum est pro patria mori to tylko wyświechtany frazes, zwłaszcza, gdy owa ojczyzna tak daleko. Jego sceptycyzm do całej operacji, gdzie polskie wojsko ma w zasadzie oczyścić teren przed wjazdem reszty sił aliantów w centrum Włoch, porównać można do jakiejś dziwnej korporacyjnej sytuacji, kiedy jeden zespół w Polsce odwala całą robotę, a brytyjski szef idzie odebrać za to tytuł szlachecki od króla.

Z drugiej zaś strony mamy bardzo wyidealizowane osoby polskich generałów. Po pierwsze, każda ich decyzja jest jakoś górnolotnie i strategicznie umotywowana, nawet, jeżeli z początku się nie zgadzają. Po drugie, niespecjalnie w filmie padają ich nazwiska, a szkoda. Rozumiem założenie, iż Andersa to każdy powinien kojarzyć. Za to inne znamienite postaci, które przeważnie znamy z nazw ulic lub przystanków, w Czerwonych makach widzimy głównie jako twarze aktorów, lub inne kreacje, które oni grali. Wręcz czeka się, aż generał Nikodem Sulik powie: „Jesteś swój żołnierz, ginący za swój kraj. Nooo, tak się tylko mówi. Jesteś mój żołnierz, ginący za alianckich sojuszników.”

Czerwone maki. Kadr z filmu

Po trzecie, wojna to nie teatr czy występy przed publicznością, tylko walka o przetrwanie. Kiedy naszym głównym celem jest przeżycie najbliższych godzin, nie gryziemy się w język i mówimy co nam ślina na niego naniesie. A nie egzaltujemy wyuczonych na pamięć formułek, byleby się tylko wstrzelić w używany przed wieloma dekadami sposób mówienia. A to niestety czasem jest tutaj zbyt widoczne.

Z tego powodu też bliższe nam, i bardziej otaczane sympatią, są postaci spotykane bezpośrednio na polu bitwy. Przeklinające, jak Pan Bóg nie przykazał, z pokłosiami wypadków przy pracy, z moralno-życiowymi rozterkami. Dlatego drugi, a choćby trzeci garnitur armii wygrywa w Czerwonych makach z poodznaczanymi dowódcami. Sprawiedliwie życiowo, nie do końca sprawiedliwie kronikarsko. Coś jak w wierszu Marii Konopnickiej A jak poszedł król na wojnę.

Warte rozważenia jest też wspomniane wcześniej podejście twórców do nazywania bohaterów Czerwonych maków. Leszek Lichota, jak zawsze świetnie spisujący się w swojej roli, jest tu nazwany jako „Redaktor”. Ale jeżeli pogrzebie się trochę w tekstach okaże się, iż gra on postać mocno inspirowaną Melchiorem Wańkowiczem. A tego chyba każdy z nas powinien kojarzyć z lekcji polskiego w szkole średniej. Podobnie subtelne jest umiejscowienie w filmie twórcy pieśni Czerwone maki pod Monte Cassino i granie przygrywki do niej na organkach. Ciężko zatem przyznać, czy reżyser założył, iż każdy wspomniane ciekawostki wyłapie, czy tak, jak ja, będzie szukał wyjaśnień po seansie.

Czerwone maki. Kadr z filmu

Czego za to może nie wyłapać wyłącznie zapatrzony entuzjasta historycznych realiów, to zdjęcia i praca kamery. Choć często jest ona wręcz męcząco uczepiona do pierwszoosobowego narratora danej sceny i czasem niepotrzebnie zwalnia, tak jej prowadzenie w scenach batalistycznych jest wręcz dokumentalne. Tu choćby pomaga wstępna nieznajomość nazwisk postaci w filmie, bo jak trup się ściele, to krwawo i gęsto i aż szkoda się przywiązywać do bohaterów. Same sceny szturmu na wzgórze są również dobrze wyinscenizowane i nie odstają niczym od wielkich zagranicznych produkcji wojennych.

Ladies and gentlemen: Miś Wojtek. Uznałem, iż mało który kapral Wojska Polskiego zasługuje bardziej niż on na osobny akapit. Znając lekko historię, a nie znając szczegółów filmu, powiedziałem, iż jeżeli „Nie będzie Wojtka, daję 3 oceny niżej”. Wojtek jest i choć mógł być bardziej wykorzystany, jego obecność w filmie fajnie koresponduje z historią naszego głównego bohatera. A to, iż niedźwiadek został stworzony komputerowo, co niestety mocno widać, wytłumaczę jednym, o dziwo krótkim zdaniem. Drugiego, takiego jak on, to nie będzie. I naprawdę ciężko komfortowo dla aktorów grać z pełnoprawnym, choćby zaufanym niedźwiedziem. Wiemy, pamiętamy miśka z ósmego odcinka trzeciego sezonu Gry o Tron. Choć to nie to samo. Tamten nie bawił się w zapasy z dwunożnymi kolegami i nie nosił artylerii czy wiader w wolnych chwilach, tylko miał być niedźwiedziem na arenie.

Czerwone maki. Kadr z filmu

Czerwone maki to film, który teoretycznie ciężko jednoznacznie podsumować. Choć patrząc na ostatnie polskie produkcje historyczne, przez cały czas bardzo trzyma poziom. Niesamowicie zrobiony Filip, świetny, niekonwencjonalny Kos czy bardzo solidna Biała odwaga wskazują następne dobre czasy polskiej kinematografii. I co najważniejsze, nie dzielą polskiego społeczeństwa, ukazując perspektywę z wielu stron.

Krzysztof Łukaszewicz w dość interesujący sposób podszedł do tematu walki o „ziemię nienaszą”. Z jednej strony – poważniejsza sprawa honorowa i bycie częścią czegoś większego. Z drugiej – podawanie w wątpliwość zasadności udawania się na bezsensowną na pierwszy rzut oka śmierć. Za to z trzeciej znowu, chyba tej najważniejszej – danie nadziei tym naszym chłopakom i dziewczynom, iż ich poświęcenie nie zostanie zapomniane. I taką nadzieję chciałbym przez cały czas widzieć w przyszłej polskiej kinematografii. Wspinanie się na szczyty tak możliwe nie do zdobycia, jak Monte Cassino, ale z poszanowaniem tradycji polskiej szkoły filmowej i bycie docenionym przez międzynarodowych ludzi, którzy podobno się znają. 80 lat temu się udało. A teraz?

Idź do oryginalnego materiału