Czas Apokalipsy

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Dla polskich twórców Radu Jude jest trochę jak ten syn koleżanki twojej mamy z internetowego mema. To oczytany erudyta, ale pozbawiony kija w rzyci. Jest zabawny i dowcipny, a jego żarty, choć często wulgarne, są w stanie rozbawić zarówno starsze ciotki, jak i kuzynostwo. Na festiwalach zbiera same piątki. Ma swoje zdanie na każdy temat – od moralnych racji na temat II wojny światowej, przez wady i zalety socjalizmu, po rozterki dotyczące współczesności. I własny styl, łączący sieciówkowe poczucie estetyki spod znaku fast-fashion z ubiorem w stylu targi vintage w poindustrialnym lofcie.


"Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" już samym tytułem (inspirowanym aforyzmem Stanisława Jerzego Leca) zdradza myśl przewodnią obecną w filmie. Od kilku lat zewsząd trąbi się o rozkładzie, upadku, globalnym kryzysie, który już za chwilę, już za momencik, pogrzebie wszystko, co dotychczas znaliśmy. Wojny, pandemie, konflikty, krachy i dezinformacja, sztuczna inteligencja, katastrofa klimatyczna, ciągle coś. Wszyscy więc też narzekamy, wszystko jest nie tak, jak być powinno, tęsknimy, choćby nie wiedząc za czym. Po pracy-bez-sensu w gównozawodach jemy wysokoprzetworzone gównoprodukty, a następnie zanurzamy się w gównointernecie, który na naszych oczach wyzionął ducha i wygenerowane staruszki żebrające o lajki zdobywają w nim więcej uwagi niż prawdziwe treści. Koniec tego stanu rzeczy – zdaje się mówić Jude – też będzie gówniany.

Naszą przewodniczką po współczesnej Rumunii jest tutaj Angela Răducanu, pracowniczka firmy reklamowej od zadań wszelakich. Już w pierwszej scenie budzi ją piekielny, wdzierający się w głowę dźwięk alarmu w telefonie. Jest piątą pięćdziesiąt, choćby słońce jeszcze śpi. Rzut na szafkę nocną zdradza nam co nieco o jej stanie ducha – obok iPhone'a leży kieliszek z resztką wczorajszego wina, a pod nimi Proust i kilka opakowań gum do żucia. Po prawej jeszcze jedna książka, z tyłu pusta butelka po piwie, między nimi zaś – lubrykant. W takim anturażu, po obudzeniu można wydać z siebie tylko pomruk zmęczenia i soczyste "kurwa mać". Ale robota goni, więc trzeba prędko wstawać. Szybka kontrola kupki ubrań, sprawdzenie czystości majtek węchem i do pracy, rodacy. Oczywiście samochodem.


Acz wtedy wchodzi cięcie, które przenosi nas do Bukaresztu sprzed ponad 40 lat. Jude swoją protagonistkę zestawia z tytułową bohaterką "Angela idzie dalej", komedii Luciana Bratu o samotnej kobiecie pracującej jako kierowca taksówki. Nie daje jednak mówić archiwom za siebie – stale ingeruje w produkcję z lat 80., modyfikując napisy początkowe, zbliżając, zatrzymując, spowalniając lub przyspieszając poszczególne fragmenty. Otwierające film plansze zapisane markerem na białej kartce mówią wprost: jest to konwersacja z przywoływanym klasykiem. Jednak daleko tym montażowym igraszkom do niesławnego "filmu o filmie w ramach filmu", nie ma tu czczego autotematyzmu ani górnolotnej komparatystyki. Rumuński reżyser daje obu dziełom ze sobą rozmawiać, widza sytuując z boku, jako obserwatora moderowanej przez niego debaty przeszłego z teraźniejszym.

Po Marianie z "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy" (2018) i Emilii z "Niefortunny numerek lub szalone porno" (2021), Angela to kolejna bohaterka Radu Jude, która wyrusza na nierówny bój z dniem codziennym. Na drodze przyjdzie jej walczyć ze wszystkimi i wszystkim – pędem życia, mentalną szarzyzną, bliznami historii i przyszłością wymalowaną zgniłymi barwami. Wyprowadzać z równowagi będą ją i starzy, i młodzi, biedni i bogaci. Ale finałowy boss to współczesna Rumunia, na którą nie ma silnych; kraj, tak bardzo zachłyśnięty doganianiem reszty Europy, iż co chwilę myli kierunki, łapie czkawkę, zawraca się i przyspiesza. Sześć kroków naprzód, siedem w tył i fikołek. Tę diagnozę stawiał już cały poczet nowofalowców, od Cristiego Puiu przez Corneliu Porumboiu po Cristiana Mungiu, ale czasy się zmieniły, zatem sposób przedstawienia też trzeba odświeżyć. "Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" proponuje więc dla odmiany subwersywny kolaż wyklejany ze starych porządków i nowych form – śmieciowy tren o realiach późnego kapitalizmu.


Gdyby na siłę szukać dla eksperymentów Rumuna jakiegoś gatunku, najlepiej sprawdziłoby się kino apokaliptyczne. Inaczej jednak niż w wysokobudżetowych widowiskach, prezentujących życie po przejściu wielkiej fali, klęsce nuklearnej czy innym zderzeniu płyt tektonicznych, tutaj mamy do czynienia z katastrofą na kredyt, rozłożoną w czasie i wyniszczającą od środka, ciążącą nad bohaterami niczym hipoteka. Angela swoje zmęczenie tym stanem wyładowuje, nagrywając przepełnione goryczą ranty na media społecznościowe, zakrywając swą twarz naklejką z podobizną Andrew Tate'a. To amerykańsko-brytyjski kickbokser, który na sportową emeryturę przeniósł się do Rumunii, bo lubi – tu cytat – "żyć w państwach, gdzie korupcja jest dostępna dla wszystkich", a także samozwańczy guru twitterowych inceli, obrzydliwy mizogin, aresztowany niedawno wraz z bratem pod pięcioma zarzutami. Fakt, iż kryminalista żył i kręcił biznes nad Dunajem, zostaje w "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy" sprytnie obśmiany, bo facjata Tate'a służy tu nie tylko za maskę Angeli, ale i poobijane lico rumuńskiego społeczeństwa.


Najdłuższa z dotychczasowych fabuł Radu Jude wydaje się też najbardziej spełniona. Tak jak w poprzednich utworach, Rumun sprawnie połączył tu poważną refleksję nad stanem współczesności z ironiczną jazdą bez trzymanki. To jednak, mimo metrażu, w pewnym sensie najbardziej rytmiczny z jego filmów – każda sekwencja zazębia się z poprzednimi, tworząc fabryczny wręcz gwar, audiowizualną kakofonię dźwięków i obrazów Bukaresztu pierwszej połowy lat 20. XXI wieku (a przy okazji też większości dużych miast byłego bloku wschodniego). A także najciekawszy ideologicznie, znudzony liberalną odpowiedzią na palące problemy rodem z okładek "Gazety Wyborczej" i proponujący żwawą, nowolewicową perspektywę, jakiej próżno szukać w głównym nurcie zarówno kina, jak i polityki. Gdyby Jude nie było, należałoby go wymyślić, bo jeżeli uprawiać filmowy dydaktyzm, to właśnie w ten sposób – na śmieszno i z kopa.
Idź do oryginalnego materiału