Dziś zapisuję w dzienniku, bo muszę wyrzucić z siebie to, co od dawna leży mi na sercu. Moja teściowa, Bronisława Nowak, jest święcie przekonana, iż to ja rozbiłam rodzinę, odbierając jej syna.
Trzy lata temu poznałam rodzinę mojego męża, Wojtka, i od pierwszych chwil było jasne – w tym domu miłości dla niego nie starczało. Całe ciepło i troskę matka zachowywała dla młodszego syna, Krzysia, podczas gdy Wojtek był tylko cieniem – chłopcem na posyłki, gotowym spełniać każdą zachciankę. Matka pieściła młodszego, chroniąc go przed najmniejszymi trudnościami jak delikatny kwiat, gdy starszy syn był dla niej wyłącznie narzędziem do pracy.
Teściowa, Bronisława, i teść, Jan, mieszkali w starym drewnianym domu na skraju wsi nad jeziorem, trzy godziny jazdy od naszego miasta. Tam zawsze było co robić – dach do naprawy, drewno do rąbania, ogród do przekopania. Do tego kury, krowy, nieskończone grządki – roboty starczyłoby dla dziesięciu osób. Cieszyłam się, iż z Wojtkiem mieszkamy daleko, w naszym mieszkaniu, gdzie nie dotykał nas ten chaos. I on, szczerze mówiąc, też wolał trzymać dystans. Ale gdy tylko pojawiał się w rodzinnym domu, zarzucano go obowiązkami, jakby nie był synem, ale najemnym robotnikiem.
Gdy się pobraliśmy, Bronisława namawiała nas na wizyty, zachwalając uroki wiejskiego życia: kiełbaski przy ognisku, spacery po lesie, świeże powietrze i domowy miód. Ulegliśmy tym opowieściom i postanowiliśmy spędzić pierwszy wspólny urlop na wsi. Marzyliśmy o spokoju, długich rozmowach przy ogniu, ciszy przerywanej tylko śpiewem ptaków. Ale rzeczywistość okazała się twardsza niż przypuszczenia.
Ledwo wysiedliśmy z autobusu, zakurzeni i zmęczeni po długiej drodze, gdy urlop zamienił się w fatamorganę. Wojtka od razu wyposażono w stare buty i wysłano naprawiać stodołę. Mnie wciągnięto do kuchni, gdzie czekała góra brudnych naczyń po jakiejś rodzinnej uczcie. Potem gotowanie dla całej gromady: teść, teściowa, sąsiedzi, krewni. Urlop? Nie, katorga! W ciągu dwóch tygodni ledwo złapaliśmy oddech. Kiełbaskę zjedliśmy raz – i to w biegu, między obowiązkami. Spacery po lesie pozostały marzeniem. Ale najbardziej wkurzało mnie zachowanie Krzysia, młodszego brata Wojtka. Gdy my z mężem biegaliśmy po podwórku jak szaleńcy, on leniwie wylegiwał się na kanapie, przełączając kanały w telewizorze albo przeglądając telefon. Jego trasa była prosta: łóżko – toaleta – lodówka. A teściowa patrzyła na niego z zachwytem, jakby był skarbem narodowym.
Piątego dnia straciłam cierpliwość. Wieczorem, gdy w końcu zostaliśmy sami, spytałam Wojtka: „Czym adekwatnie zajmuje się twój brat? Dlaczego on nic nie robi?” Mąż westchnął i odpowiedział, iż Krzyś to „intelektualista”. Ręce ma do książek, nie do pracy, matka oszczędza go do wielkich rzeczy. Uczy się, oczywiście, i całą energię poświęca nauce. Tyle iż uczy się już ósmy rok, raz go wyrzucają, raz przyjmują z powrotem. A Wojtek? Wojtek zawsze był tym, który przyjeżdżał ratować rodziców: płot naprawić, drewno porąbać, dach położyć. I tak było, zanim się poznaliśmy.
Ten „urlop” stał się dla mnie kroplą, która przepełniła czarę. Zaczęłam rozmawiać z Wojtkiem, iż czas zmienić zasady gry. Dlaczego ma dźwigać cały dom na plecach, gdy Krzyś żyje jak książe? Czy młodszy brat nie mógłby wziąć choć części obowiązków? Rodzice czekali na nas miesiącami, żeby naprawić kurnik albo pomalować bramę, choć teść sam dałby radę. Ale Bronisława nie pozwalała tknąć swojego drogiego Krzysia – przecież to „uczony”, nie można go rozpraszać.
Na szczęście Wojtek się zastanowił. Po raz pierwszy spojrzał na sytuację z boku i zrozumiał, iż go wykorzystują. Zgodził się: dość bycia darmową siłą roboczą. Postanowiliśmy nie ulegać więcej namowom. Na majówkę, pomimo natarczywych telefonów teściowej, nie przyjechaliśmy. I na inne święta też nie. A gdy pojawiła się okazja na prawdziwy urlop – z morzem, słońcem i wolnością – powiedzieliśmy o tym rodzinie. Bronisława wpadła w szał. Krzyczała do słuchawki, iż mamy obowiązek przyjechać, iż potrzebują pomocy. Wojtek spokojnie spytał, jakiej. Okazało się, iż planują remont w domu – i oczywiście liczyli na nas.
Wtedy mój mąż stracił cierpliwość. Powiedział matce wprost: „Masz jeszcze jednego syna. Może czas, żeby coś zrobił?” Teściowa próbowała się tłumaczyć, iż Krzyś zajęty nauką, iż nie ma czasu. Ale Wojtek przypomniał jej, jak sam, będąc studentem, harował dla rodziny, bo „brat był mały”. A teraz? Teraz Krzyś jest dorosły, ale wciąż nietykalny. „Mamo, masz dwóch synów – powiedział na koniec. – A czuję się, jakbym był tylko jednym, a drugi zupełnie obcy.” I rozłączył się.
Nie minęła minuta, gdy Bronisława zadzwoniła do mnie. Jej głos drżał z wściekłości. Oskarżyła mnie, iż nastawiłam Wojtka przeciw rodzinie, iż zatrułam mu serce, odebrałam bliskich. Słuchałam tego potoku zarzutów przez kilka sekund, a potem po cichu zablokowałam jej numer. I wiesz co? Ani trochę tego nie żałuję.
Gdyby Wojtek był jedynakiem, pierwsza namawiałabym go, by pomagał rodzicom. Ale gdy w rodzinie jest dwóch synów, a jeden żyje jak król, a drugi jak sługa – to nie fair. Nie chcę, by mój mąż czuł się obco we własnej rodzinie. I jeżeli oznacza to postawienie kropki w relacjach z teściową – jestem gotowa. Nasze życie to nie ich własność. W końcu wybraliśmy siebie.
Dziś wiem jedno – czasem stanięcie w obronie własnego szczęścia to jedyna droga, by przestać być cudzym cieniem.