Kasia siedziała w swojej małej kuchni w Poznaniu, wpatrując się przez okno, za którym jesienny deszcz zalewał podwórko. Serce ściskało jej się z bólu i żalu, gdy przypominała sobie słowa byłej teściowej, Jadwigi. Ta, z dumą unosząc głowę, opowiadała wszystkim sąsiadom i znajomym, jaki to jej syn, Marek, jest szlachetny. „Zostawił Kasi wszystko – mieszkanie, samochód, choćby mebli nie ruszył! Wyszedł z jedną torbą, prawdziwy mężczyzna!” – perorowała na każdym rogu. Gdyby nie znać prawdy, brzmiałoby to jak bohaterstwo. Ale Kasia wiedziała, jak było naprawdę, i to kłamstwo paliło ją od środka.
Mieszkanie, w którym teraz żyła, dostała w spadku po babci jeszcze przed ślubem. Pamiętała, jak pieczołowicie chowała klucze do tego domu, swojej przystani, gdzie każda rysa na ścianie była jej znajoma. Samochód? Kupiła go za swoje, za pieniądze uzbierane przez lata pracy w korporacji, zanim choćby Marek pojawił się w jej życiu. On nie dołożył złotówki ani do tego, ani do tamtego. Gdy teściowa rozpływała się nad tym, jak jej syn „nic nie zabrał z domu”, Kasia tylko gorzko się uśmiechała. A co niby miał zabrać? Wszystko w tym mieszkaniu – od kanapy po czajnik – kupiła albo ona, albo podarowali jej rodzice. Marek? Był gościem w ich wspólnym domu, a nie gospodarzem.
Ich małżeństwo trwało cztery lata, ale dla Kasi były to cztery lata walki. Marek pracował może z dwa lata w tym czasie. Resztę poświęcił na „szukanie siebie”. Praca w biurze? Za daleko dojazd. Pensja w sklepie? Nie godna jego ambicji. Kierownik w kawiarni? Za mało jak na jego poziom. Marzył o wielkości, ale na marzeniach się kończyło. Kasia wstawała codziennie o szóstej rano, by zdążyć do pracy, gdy on wylegiwał się do południa. Płaciła rachunki, robiła zakupy, gotowała obiady, a on… on szukał „czegoś swojego”. Czasem łapała się na myśli: „Za co ja się tak ukarałam, wybierając go?”
Gdy przyszedł czas rozwodu, Kasia czuła jednocześnie ulgę i pustkę. Zmęczyła się byciem jedynym dorosłym w ich związku. Marek, zgodnie z obietnicą, wyszedł. Z jedną torbą, jak lubi powtarzać jego matka. Zamknął za sobą drzwi z hukiem, jakby to on był pokrzywdzony. Teściowa podniosła ten gest do rangi bohaterstwa. „Mój syn to prawdziwy rycerz! Zostawił wszystko byłej żonie i zaczął od zera!” – jej głos niosło po całym osiedlu, a Kasia zaciskała pięści, by nie krzyczeć. Wyobrażała sobie, jak łapie Jadwigę za ramiona i wrzeszczy prawdę: „Nie zostawił, bo nie miał co zostawić! Wyszedł, bo nie mógł zabrać tego, co nie było jego!”
Ale Kasia milczała. Nie chciała schodzić do poziomu plotek. Jej bliscy – przyjaciele, rodzice – znali prawdę. Widzieli, jak dźwigała wszystko na swoich barkach, jak wypalała się, jak płakała w nocy, myśląc, iż może to przez nią, iż nie potrafiła zmotywować męża. Wspierali ją, gdy w końcu zdecydowała się na rozwód. A obcy? Niech wierzą w bajki Jadwigi. Kasia wiedziała: ci, którzy słuchają plotek, nie są warti jej czasu.
Mimo to za każdym razem, gdy dosłyszała urywek tych rozmów, w piersi wzbierała fala gniewu. „Zostawił wszystko byłej!” – brzmiało jak szyderstwo. To nie on zostawił, to ona zachowała to, co i tak było jej. Nie pozwoliła mu zniszczyć tego, co zbudowała, tak jak zniszczył ich małżeństwo. Kasia patrzyła na swoje mieszkanie, na zdjęcia na ścianie, na kwiaty, które sama posadziła na balkonie, i myślała: „To moje. Zasłużyłam na to. I nikt nie odbierze mi mojej prawdy.”
Teraz, gdy rozwód był już przeszłością, Kasia uczyła się żyć na nowo. Zapisała się na jogę, zaczęła malować, czego nie robiła od szkoły. Uśmiechała się częściej, a jej oczy, przygaszone przez lata małżeństwa, znów zaczęły błyszczeć. Ale gdzieś głęboko w sercu wciąż tkwił ból. Nie z miłości do Marka – ta dawno umarła. Z niesprawiedliwości. Z tego, iż jego kłamstwo stało się legendą, a jej prawda pozostawała w cieniu. Ale Kasia wiedziała: da sobie radę. Zawsze dawała.