Kanadyjski wokalista powrócił do Polski po kilku latach. Tym razem przyjechał do gliwickiej Pre-Zero Areny, żeby promować swój ostatni album – „So Happy It Hurts ”. Czy warto było spędzić poniedziałkowy wieczór z Bryanem Adamsem? Zapraszam do relacji.
Muszę Wam zdradzić, iż mam pewien sentyment do tego artysty. Za dzieciaka dosyć wiele razy sięgałem po kasety z jego piosenkami. Mimo iż teraz niezbyt często wracam do jego twórczości, dalej uważam, iż pisze on fantastyczne utwory, a jego rockowe ballady będą poruszały jeszcze wiele nowszych pokoleń. Koncert w Gliwicach to był mój pierwszy kontakt z muzyką Bryana Adamsa na żywo. Owszem, słyszałem, iż jego koncerty wypadają bardzo dobrze, jednak nigdy nie miałem większego „ciśnienia” na kupno biletu. Ba, uważałem nawet, iż koncert się nie sprzeda, a Pre-Zero Arena będzie świeciła pustkami. Na szczęście moje przewidywania okazały się błędne, a na koncert wybrało się bardzo dużo ludzi. Byli dojrzali słuchacze, którzy dorastali przy muzyce Kanadyjczyka, ale, co ciekawe, było i młodsze pokolenie. Duża ich część znała teksty i widać było, iż koncert wzbudził w nich sporo emocji. Fajnie było patrzeć na takie obrazki.
A jak wypadł sam koncert?
Cóż, chyba nie będzie zaskoczeniem, jeżeli powiem, iż był fantastyczny? Bryan Adams jest w znakomitej formie scenicznej i wokalnej. Przez całe ponad dwugodzinne show nie popełnił żadnego błędu. Miał fajny kontakt z publicznością, opowiadał anegdoty, ale przede wszystkim zaserwował publiczności bardzo przekrojową setlistę – wypełnioną klsykami takimi jak „Heaven”, „Cuts Like a Knife”, „It’s Only Love” czy „(Everything I Do) I Do It for You”. Oczywiście, nie mogło zabraknąć również utworów z ostatniego albumu, a publiczność zgromadzona w hali była świadkiem nagrywania teledysku do utworu „I’ve Been Looking for You”, który został zagrany aż trzykrotnie. Z niecierpliwością wyczekuję wydania tego wideokilipu!
O wokalnej formie artysty już pisałem, ale koniecznie trzeba odnotować, iż kawał fantastycznej roboty wykonała zarówno zespół, jak również ekipa techniczna. Brzmieniowo była to ekstraklasa, a duże wrażenie zrobiło na mnie nagłośnienie. Na płycie wszystko słyszałem idealnie, co nie jest niestety normą na rockowych koncertach. Peak kariery Bryana Adamsa to lata osiemdziesiąte, gdzie w utworach słychać duża ilość gitarowych solówek. Podczas koncertu nie mogło ich zabraknąć! Keith Scott – gitarzysta zespołu wspiął się na wyżyny i dał frajdę wielu tysiącom fanów Adamsa, któzy zdecydowali się wybrać na koncert.
Był to jeden z tych występów, w którym najważniejsza była muzyka. Nie było tu specjalnie dużo „efektów specjalnych”. Filmy i animacje wyświetlone na telebimie na scenie było ok, ale niczego nie urywały. Ciekawym akcentem był latający samochód, znany z okładki ostatniego albumu wokalisty. Już przed koncertem został wypuszczony na rundkę honorową po arenie, ale największe wrażenie zrobił już w trakcie koncertu. Nie powiem, był to bardzo przyjemny i pomysłowy dodatek.
Po koncercie raczej nie zostanę fanem numer 1, ale Bryan Adams z zespołem mnie zachwycili i wydaje mi się, iż gdy po raz kolejny zdecydują się na koncert w Polsce – będę mocno zainteresowany! Był to bardzo przyjemny, pełen nostalgii wieczór. Mam nadzieję, iż nie ostatni!
Autor: Paweł Podgórski