"Prawdziwy ból" Jessiego Eisenberga rozgrywa się w Polsce, ale ma coś, czego polskie filmy często nie mają: konflikt od razu. I to konflikt tak wyraźny, iż aż prosi się, by opowiedzieć go w formie kawału. "A znacie to? Mark Zuckerberg i Roman Roy wsiadają do pociągu TLK…".
Eisenberg-reżyser sprytnie podpina się bowiem pod aktorskie emploi – swoje i swojego ekranowego partnera, Kierana Culkina – żeby w telegraficznym skrócie nakreślić prostą opozycję między bohaterami, a potem móc szukać bardziej skomplikowanych emocji. "Prawdziwy ból" zaczyna się więc jak kawał, jak komedia, ale w toku filmu Eisenberg podprowadza nas pod dramat w taki sposób, iż przejście jest nie tyle choćby naturalne, co wręcz niezauważalne. Każdy kawał musi mieć w końcu puentę – a dobra puenta to taka, która jest tyleż zaskakująca, co nieunikniona. A przecież już tytuł filmu zapowiadał, iż będzie o bólu.
I nie, niekoniecznie chodzi tu zaraz o traumę Holocaustu – chociaż grani przez Eisenberga i Culkina dwaj amerykańscy kuzyni przyjeżdżają do Polski właśnie śladem swoich żydowskich korzeni. Eisenberg-reżyser wcale nie napina się, by spieniężyć Wielki Temat. Szuka raczej małych, codziennych przejawów tytułowego bólu. Wymaga to od niego szczególnego rodzaju pokory i odwagi – nazwijmy ją odwagą drobnych gestów.
Jest w filmie taka scena, w której Culkin komplementuje stopy swojego ekranowego kuzyna. I choć scena ma efekt przede wszystkim komiczny, to jest w niej jakaś niewygodna wręcz intymność: zwrócenie uwagi kamery na szczegół swojego ciała, spojrzenie na niego jakby cudzymi oczami. Tym ciekawsze, iż Eisenberg film sobie nie tylko wyreżyserował, ale też napisał – i obsadził siebie w bardziej niewdzięcznej z dwóch głównych ról. prawdopodobnie odezwała się tu żyłka żydowskiego samokrytycyzmu: możecie ją sobie nazwać "woddyallenizmem". Odwaga Eisenberga okazuje się bowiem odwagą samowiedzy: świadomości swojego emploi, a więc i świadomości swoich ograniczeń. Tego, iż to on powinien zagrać tego mniej interesującego, za to z ładnymi stopami. jeżeli końcowy efekt filmu jest taki, iż wychodzimy z kina wzruszeni – sam wyszedłem i wiem, iż nie tylko ja – to fundamenty pod to wzruszenie kładą właśnie podobne chwile odsłonięcia się. Jak ma być prawda, to musi być szczerość.
Eisenberg pełni przecież funkcję "sztywniaka": w komediowym duecie z Culkinem gra drugie skrzypce. David Kaplan (Eisenberg) i Benji Kaplan (Culkin) to dwaj kuzyni, którzy w dzieciństwie byli nierozłączni, ale w dorosłym życiu ich drogi się rozeszły. Po śmierci babci postanawiają jednak – trochę dla niej, a trochę dla siebie – wspólnie odwiedzić kraj, w którym się wychowała. Eisenberg od razu ustawia ich na kursie kolizyjnym, zderzając ze sobą wszystko: od różniącej ich metody dotarcia na lotnisko po kolory ubrań. David sprzedaje reklamy w internecie, ma żonę i dziecko, jest zapiętą pod szyję chodzącą nerwicą natręctw. Obdarzony chaotyczną charyzmą Benji tymczasem płynie przez życie pozornie beztrosko, z lekceważeniem zjednując sobie wszystkich wokół, po czym bezceremonialnie ich alienując. Napięcie między nimi tylko przybiera na sile, kiedy dołączą do zorganizowanej grupy wycieczkowej.
Formuła wycieczki ma w sumie sporo wspólnego z formułą filmu fabularnego: grupę bohaterów, określoną kolejność i dramaturgię wydarzeń, obowiązkowe przystanki, moment kulminacyjny… Patrząc na Polskę okiem turysty, Eisenberg pokazuje ją z ciepłą sympatią, wyłapując nie tylko punkty reprezentacyjne (lotnisko Chopina, muzeum POLIN), ale i ciekawostki: tu osobliwa socrealistyczna zabudowa, tam patynka rozpadającego się kamienicznego podwórka. Może i na otwarcie rozbrzmiewa muzyka Chopina (czyżby ironiczny skrót myślowy na "polskość"?), ale autor raczej unika turystycznych klisz. Dość powiedzieć, iż zamiast na krakowski rynek i do Oświęcimia bohaterowie jadą do Lublina i Majdanka – nieważne, czy wybór podyktowały przesłanki logistyczno-budżetowe, ważne, iż efekt wymyka się pocztówkowej oczywistości. I choćby jeżeli sam Lublin wciąż wypada tu cokolwiek pocztówkowo, Eisenberg czule chwyta kamerą "niewidzialne" czy "przegapione" zakątki miasta, nad którymi cichaczem krąży widmo żydowskiej przeszłości: wypartej, a może po prostu zapomnianej.
Ale choć David grzecznie godzi się na turystyczną formułę odhaczania kolejnych punktów planu, Benji gwałtownie wsadza kij w szprychy. Nie podoba mu się sztywne odbębnianie performansu cierpienia: teatrzyk, w którym przewodnikiem po Polsce jest Anglik (Will Sharpe) – ani Polak, ani Żyd. Benjiego boli, iż schematyczność wycieczki-tropem-historycznej-prawdy paradoksalnie utrudnia dotarcie do jakiejkolwiek prawdy. Aż prosi się tu o jakiś spontan, wybój, prawdziwy ból.
Eisenberg zadaje ważne pytanie: jeżeli historia, wśród pomników której żyjemy, wymaga nieustannej pamięci i szacunku, czy mamy co dzień płakać nad jej ofiarami? Rozpisana przez babcię Kaplanów pokoleniowa trajektoria życia na emigracji – pierwsze pokolenie haruje, drugie się edukuje i awansuje, trzecie się obija – brzmi przecież jak krytyka młodych, którzy nadają najwyższy priorytet swojemu "ja". Ale co w takim razie ze zwykłym, codziennym cierpieniem? Czy nie ma dla niego miejsca w hierarchii bólów? Czy nic nie znaczy postawione w jednym rzędzie z hekatombami historii?
Nawet w tym temacie kuzyni nie mogą się dogadać. Benji głośno domaga się szacunku dla ofiary przodków i kontestuje styl zwiedzania "na chłodno". Ale sam ekstrawertycznie-egoistycznie nie potrafi ugryźć się w język, kiedy coś go dręczy. Inna sprawa, iż jego wykrzyczane pretensje to jedynie zasłona dymna, wierzchołek góry lodowej prywatnego bólu, o którym już nie che rozmawiać. Według swojego kuzyna Benji i tak mówi za dużo. Zdaniem Davida prywatny ból to bowiem prywatna sprawa: należy go skrzętnie spacyfikować i ukryć, żeby móc normalnie funkcjonować w społeczeństwie. A jednak to właśnie David zazdrości Benjiemu łatwości, z jaką ten porusza się wśród ludzi – zarazem mając mu za złe, iż tego talentu nie szanuje i go nadużywa. Da się obejrzeć ten konflikt na poziomie meta: jako przekomarzankę z aktorem, którego reżyser spuścił ze smyczy i teraz próbuje wykorzystać jego dziką energię, zarazem utrzymując ją w ryzach. Grunt, iż mu się udało: pod okiem Eisenberga Culkin wspaniale przekuwa symfonię swoich tików w spójny portret gościa zmagającego się ze sobą i światem.
Jasne, Eisenberg jako reżyser pozostało chropawy, zdarzają mu się techniczne brudy, montażowe kiksy. Dowozi jednak tam, gdzie to się naprawdę liczy – choćby (a raczej zwłaszcza) tam, gdzie liczą się niuanse. "Prawdziwy ból" jest przecież filmem centymetrów. Spinająca film klamra dwóch lustrzanych ujęć sugeruje, iż po wycieczce do Polski nic się w sumie nie zmieniło – a jednak coś się zmieniło. Ta różnica jest różnicą szczegółu i kto wie, czy ten szczegół nie istnieje aby tylko w oku patrzącego. Sukces filmu trzeba jednak mierzyć faktem, iż po obejrzeniu chce się nam tego szczegółu szukać.
Kieran Culkin, Jennifer Grey, Jesse Eisenberg, Kurt Egyiawan, Daniel Oreskes, Will Sharpe
Bo koniec końców największym osiągnięciem Eisenberga jest właśnie umiejętność uchwycenia delikatnego balansu, opowiedzenia w prosty sposób o skomplikowanych sprawach. Jak w scenie jedynej prawdziwej interakcji Kaplanów z "tubylcami": krzyczącym z balkonu facetem i jego wnuczkiem pełniącym rolę tłumacza. To urocze nieporozumienie, grzeczna przepychanka, w której – jeżeli chcemy – da się zobaczyć nienachalną (i wcale nie jednoznaczną) metaforę relacji polsko-żydowskich. Jest tu humor i powaga. Jest celnie uchwycona różnica kultur, języków i pokoleń. Ale jest też – po prostu – dobrze zaobserwowana i z czujnym uchem odegrana scenka. Po takiej poznacie dobry film.
Eisenberg-reżyser sprytnie podpina się bowiem pod aktorskie emploi – swoje i swojego ekranowego partnera, Kierana Culkina – żeby w telegraficznym skrócie nakreślić prostą opozycję między bohaterami, a potem móc szukać bardziej skomplikowanych emocji. "Prawdziwy ból" zaczyna się więc jak kawał, jak komedia, ale w toku filmu Eisenberg podprowadza nas pod dramat w taki sposób, iż przejście jest nie tyle choćby naturalne, co wręcz niezauważalne. Każdy kawał musi mieć w końcu puentę – a dobra puenta to taka, która jest tyleż zaskakująca, co nieunikniona. A przecież już tytuł filmu zapowiadał, iż będzie o bólu.
I nie, niekoniecznie chodzi tu zaraz o traumę Holocaustu – chociaż grani przez Eisenberga i Culkina dwaj amerykańscy kuzyni przyjeżdżają do Polski właśnie śladem swoich żydowskich korzeni. Eisenberg-reżyser wcale nie napina się, by spieniężyć Wielki Temat. Szuka raczej małych, codziennych przejawów tytułowego bólu. Wymaga to od niego szczególnego rodzaju pokory i odwagi – nazwijmy ją odwagą drobnych gestów.
Jest w filmie taka scena, w której Culkin komplementuje stopy swojego ekranowego kuzyna. I choć scena ma efekt przede wszystkim komiczny, to jest w niej jakaś niewygodna wręcz intymność: zwrócenie uwagi kamery na szczegół swojego ciała, spojrzenie na niego jakby cudzymi oczami. Tym ciekawsze, iż Eisenberg film sobie nie tylko wyreżyserował, ale też napisał – i obsadził siebie w bardziej niewdzięcznej z dwóch głównych ról. prawdopodobnie odezwała się tu żyłka żydowskiego samokrytycyzmu: możecie ją sobie nazwać "woddyallenizmem". Odwaga Eisenberga okazuje się bowiem odwagą samowiedzy: świadomości swojego emploi, a więc i świadomości swoich ograniczeń. Tego, iż to on powinien zagrać tego mniej interesującego, za to z ładnymi stopami. jeżeli końcowy efekt filmu jest taki, iż wychodzimy z kina wzruszeni – sam wyszedłem i wiem, iż nie tylko ja – to fundamenty pod to wzruszenie kładą właśnie podobne chwile odsłonięcia się. Jak ma być prawda, to musi być szczerość.
Eisenberg pełni przecież funkcję "sztywniaka": w komediowym duecie z Culkinem gra drugie skrzypce. David Kaplan (Eisenberg) i Benji Kaplan (Culkin) to dwaj kuzyni, którzy w dzieciństwie byli nierozłączni, ale w dorosłym życiu ich drogi się rozeszły. Po śmierci babci postanawiają jednak – trochę dla niej, a trochę dla siebie – wspólnie odwiedzić kraj, w którym się wychowała. Eisenberg od razu ustawia ich na kursie kolizyjnym, zderzając ze sobą wszystko: od różniącej ich metody dotarcia na lotnisko po kolory ubrań. David sprzedaje reklamy w internecie, ma żonę i dziecko, jest zapiętą pod szyję chodzącą nerwicą natręctw. Obdarzony chaotyczną charyzmą Benji tymczasem płynie przez życie pozornie beztrosko, z lekceważeniem zjednując sobie wszystkich wokół, po czym bezceremonialnie ich alienując. Napięcie między nimi tylko przybiera na sile, kiedy dołączą do zorganizowanej grupy wycieczkowej.
Formuła wycieczki ma w sumie sporo wspólnego z formułą filmu fabularnego: grupę bohaterów, określoną kolejność i dramaturgię wydarzeń, obowiązkowe przystanki, moment kulminacyjny… Patrząc na Polskę okiem turysty, Eisenberg pokazuje ją z ciepłą sympatią, wyłapując nie tylko punkty reprezentacyjne (lotnisko Chopina, muzeum POLIN), ale i ciekawostki: tu osobliwa socrealistyczna zabudowa, tam patynka rozpadającego się kamienicznego podwórka. Może i na otwarcie rozbrzmiewa muzyka Chopina (czyżby ironiczny skrót myślowy na "polskość"?), ale autor raczej unika turystycznych klisz. Dość powiedzieć, iż zamiast na krakowski rynek i do Oświęcimia bohaterowie jadą do Lublina i Majdanka – nieważne, czy wybór podyktowały przesłanki logistyczno-budżetowe, ważne, iż efekt wymyka się pocztówkowej oczywistości. I choćby jeżeli sam Lublin wciąż wypada tu cokolwiek pocztówkowo, Eisenberg czule chwyta kamerą "niewidzialne" czy "przegapione" zakątki miasta, nad którymi cichaczem krąży widmo żydowskiej przeszłości: wypartej, a może po prostu zapomnianej.
Ale choć David grzecznie godzi się na turystyczną formułę odhaczania kolejnych punktów planu, Benji gwałtownie wsadza kij w szprychy. Nie podoba mu się sztywne odbębnianie performansu cierpienia: teatrzyk, w którym przewodnikiem po Polsce jest Anglik (Will Sharpe) – ani Polak, ani Żyd. Benjiego boli, iż schematyczność wycieczki-tropem-historycznej-prawdy paradoksalnie utrudnia dotarcie do jakiejkolwiek prawdy. Aż prosi się tu o jakiś spontan, wybój, prawdziwy ból.
Eisenberg zadaje ważne pytanie: jeżeli historia, wśród pomników której żyjemy, wymaga nieustannej pamięci i szacunku, czy mamy co dzień płakać nad jej ofiarami? Rozpisana przez babcię Kaplanów pokoleniowa trajektoria życia na emigracji – pierwsze pokolenie haruje, drugie się edukuje i awansuje, trzecie się obija – brzmi przecież jak krytyka młodych, którzy nadają najwyższy priorytet swojemu "ja". Ale co w takim razie ze zwykłym, codziennym cierpieniem? Czy nie ma dla niego miejsca w hierarchii bólów? Czy nic nie znaczy postawione w jednym rzędzie z hekatombami historii?
Nawet w tym temacie kuzyni nie mogą się dogadać. Benji głośno domaga się szacunku dla ofiary przodków i kontestuje styl zwiedzania "na chłodno". Ale sam ekstrawertycznie-egoistycznie nie potrafi ugryźć się w język, kiedy coś go dręczy. Inna sprawa, iż jego wykrzyczane pretensje to jedynie zasłona dymna, wierzchołek góry lodowej prywatnego bólu, o którym już nie che rozmawiać. Według swojego kuzyna Benji i tak mówi za dużo. Zdaniem Davida prywatny ból to bowiem prywatna sprawa: należy go skrzętnie spacyfikować i ukryć, żeby móc normalnie funkcjonować w społeczeństwie. A jednak to właśnie David zazdrości Benjiemu łatwości, z jaką ten porusza się wśród ludzi – zarazem mając mu za złe, iż tego talentu nie szanuje i go nadużywa. Da się obejrzeć ten konflikt na poziomie meta: jako przekomarzankę z aktorem, którego reżyser spuścił ze smyczy i teraz próbuje wykorzystać jego dziką energię, zarazem utrzymując ją w ryzach. Grunt, iż mu się udało: pod okiem Eisenberga Culkin wspaniale przekuwa symfonię swoich tików w spójny portret gościa zmagającego się ze sobą i światem.
Jasne, Eisenberg jako reżyser pozostało chropawy, zdarzają mu się techniczne brudy, montażowe kiksy. Dowozi jednak tam, gdzie to się naprawdę liczy – choćby (a raczej zwłaszcza) tam, gdzie liczą się niuanse. "Prawdziwy ból" jest przecież filmem centymetrów. Spinająca film klamra dwóch lustrzanych ujęć sugeruje, iż po wycieczce do Polski nic się w sumie nie zmieniło – a jednak coś się zmieniło. Ta różnica jest różnicą szczegółu i kto wie, czy ten szczegół nie istnieje aby tylko w oku patrzącego. Sukces filmu trzeba jednak mierzyć faktem, iż po obejrzeniu chce się nam tego szczegółu szukać.

- Searchlight Pictures
Bo koniec końców największym osiągnięciem Eisenberga jest właśnie umiejętność uchwycenia delikatnego balansu, opowiedzenia w prosty sposób o skomplikowanych sprawach. Jak w scenie jedynej prawdziwej interakcji Kaplanów z "tubylcami": krzyczącym z balkonu facetem i jego wnuczkiem pełniącym rolę tłumacza. To urocze nieporozumienie, grzeczna przepychanka, w której – jeżeli chcemy – da się zobaczyć nienachalną (i wcale nie jednoznaczną) metaforę relacji polsko-żydowskich. Jest tu humor i powaga. Jest celnie uchwycona różnica kultur, języków i pokoleń. Ale jest też – po prostu – dobrze zaobserwowana i z czujnym uchem odegrana scenka. Po takiej poznacie dobry film.