Opowieść o pierwszej książce jest krótka, dlatego powtórzę ją wam tutaj prawie w całości.
Otóż mecenas Wołowski - opowiada dalej Olga Tokarczuk - ten, który wygrał proces o majątek pani Bronikowskiej:
Zawsze podkreślał swoje pochodzenie żydowskie i frankistowskie, kiedy więc okazało się, iż jego klient nie ma pieniędzy na opłacenie procesu, poprosił go o honorarium w formie powieści. - Takiej, żeby ją każdy zdołał przeczytać i żeby opisała sprawy tak, jak się one miały - powiedział. Brinken rzekł mu na to: - A jak się miały? Czy to kto teraz dojdzie, po tylu latach? Wołowski zaprosił go do swojej biblioteki i tam, przy likierze, opowiedział mu historię swojej rodziny, rwaną i dziurawą, jako iż sam wiedział niewiele. - Pan jesteś pisarzem, więc domyśl tu wszystko, czego brakuje - rzekł mu na pożegnanie. Po tym wieczorze pisarz wracał ulicami Warszawy oszołomiony przesłodzonym likierem i powieść już snuła mu się po głowie.- Czy to wszystko prawda? - zapytała go kilka lat potem piękna i utalentowana Maria Szymanowska, z domu Wołowska, pianistka, gdy spotkali się w Niemczech. Stary już Julian Brinken, pisarz i oficer najpierw pruski, potem napoleoński i w końcu Królestwa Polskiego, wzruszył ramionami: - To jest powieść, droga pani. Literatura. - Więc co to znaczy? - dopytywała się pianistka: - Prawda czy nieprawda? - Wymagałbym od pani jako artystki, by nie myślała pani w sposób adekwatny ludziom prostym. Literatura to szczególny rodzaj wiedzy, to... - szukał odpowiednich słów i nagle w usta wpadła mu gotowa fraza: - ...doskonałość form nieprecyzyjnych (Księgi, s. 29).
Ale na bon mocie o literaturze ta historia jeszcze się nie kończy, bo następnego dnia piękna i utalentowana Maria Szymanowska prosi Brinkena, by jednak nie publikował swojej powieści. Jakby nie bardzo była przekonana, iż doskonałe formy nieprecyzyjne są wystarczająco nieprecyzyjne, by złym ludziom uniemożliwić wyciąganie precyzyjnych wniosków. Choćby o tym, kto jest kim, skąd się wziął i czy aby nie z Żydów. Dlatego próbuje delikatnie wyperswadować Brinkenowi pomysł mecenasa Wołowskiego: - Mój kuzyn, Jan Kanty, cieszy się zbyt dobrym samopoczuciem w kraju, w którym ciągle panują chaos i rozprzężenie (Księgi, s. 29). Brinken wprawdzie oburza się i dalej zamierza powieść wydać. Ale tak się jakoś potem składa, iż nie ma już do tego głowy. Zaczął organizować pomoc dla ciągnących ze wschodu uciekinierów z powstańczej Polski, a zimą 1834 roku nabawił się przeziębienia i nagle umarł. Rękopis zaś, nigdy nieopublikowany, spoczął w przepastnych magazynach Biblioteki Narodowej (Księgi, s. 29-28). Tu Olga Tokarczuk postawiła kropkę, bo morał jest już przecież jasny: ponieważ tamtego rękopisu ostatecznie nikt nie zdołał przeczytać, Księgi raz jeszcze podjęły to samo zadanie. A skoro właśnie je przeczytaliście (bo zostało wam zaledwie kilka stron do końca), to znaczy, iż tym razem podjęły je nie bez sukcesu.Bardzo to w sumie przyjemna opowieść: ze zgrabnym bon motem i tajemniczym rękopisem. Szkoda tylko, iż od początku do końca nieprawdziwa. A kilka ziarenek prawdy, które się cudem uchowały, drobnych niczym mak, też po utarciu zmieniło się nie do poznania.
Ależ Ebenezerze! Cóż znowu opowiadasz! Czyżbyś przeoczył, iż same Księgi Jakubowe to także literatura? Wypadałoby przynajmniej ich tytuł zapamiętać, a on przecież uczciwie zapowiada, iż będzie to opowieść dopełniona metodą koniektury i wspomożona imaginacją. I-ma-gi-na-cją!
Oczywiście, nie mam za złe Oldze Tokarczuk jej koniektur: zmyślonych rozmów Brinkena z mecenasem Wołowskim i piękną Szymanowską. Ani tego, iż wkłada Brinkenowi w usta swój własny pogląd na literaturę. Choć, przyznajcie, już ta inaugurująca całą historię koniektura - iż ktoś wygrał proces o majątek żony, a mimo to dalej nie ma pieniędzy na honorarium dla mecenasa, więc spłaca go powieścią - nie wydaje się zbyt przekonywająca.
I oczywiście wygodniej by mi było wszystko to czytać jak opowieść o zmyślonym świecie z alternatywną historią, tak jak czyta się na przykład Tolkiena. Że niby świat podobny - bo dalej działa grawitacja i słońce wschodzi - a jednak zupełnie inny. Wtedy mógłbym nie grymasić. Ale rzecz w tym, iż sama Olga Tokarczuk nie dała mi na to szansy.
W żadnym momencie nie sprzeniewierzyłam się faktom i w gruncie rzeczy mam do nich, zwłaszcza tych wziętych z informacji źródłowych, wielki szacunek. Trzymałam się ich mocno, jak trzyma się poręczy, idąc po niepewnym mostku. Moją metodą było to, co jest w tytule - "koniektura", czyli współcześnie wymyślona poprawka do starego tekstu - w moim szerokim rozumieniu taką poprawką będzie dopowiedzenie, wzbogacenie. I tak też pracowałam - miałam szkielet faktów ułożonych z różnych źródeł, niekompletnych, lakonicznych, często niezrozumiałych, a czasami specjalnie niedopowiedzianych (jak w pismach samych frankistów). Łączyłam te fakty ze sobą i wokół nich snułam opowieść [2]. Tymczasem cała ta opowieść o pierwszej książce to jedno wielkie sprzeniewierzenie się faktom. Jakby jedna wielka koniektura, bo "szkielet faktów" został zredukowany do gołego faktu istnienia kilku osób, którym zachowano ich nazwiska, oraz tego, iż w magazynach Biblioteki Narodowej w istocie spoczywa rękopis pewnej powieści.Tyle iż Olga Tokarczuk do tego rękopisu choćby nie zajrzała, a Bronikowski, Brinken, mecenas Wołowski, nie mówiąc już o Marii Szymanowskiej, to nie Aragorn czy Frodo Baggins, ale prawdziwi ludzie, których wstyd ograbiać z ich prawdziwego życia, zabawiając się nimi niczym kukiełkami. I to tak chyłkiem-tyłkiem, bez choćby mrugnięcia okiem do czytelnika. Toteż wielu czytelników, choćby półzawodowych i zawodowych, dało się na te kukiełki nabrać [3].
Będę teraz tym biednym kukiełkom odrobinę ich prawdziwego życia pomaleńku przywracał. Muszę jednak zacząć od razu z grubej rury, skoro Olga Tokarczuk, zamiast trzymać się mocno poręczy, wykonała z niepewnego mostku skok na łeb na szyję. I to bez żadnej liny asekuracyjnej, więc nie spodziewajcie się, iż finał tego skoku będzie przypominał radosne bujanie się na bungee.
Otóż Aleksander Bronikowski to nie żaden "alias Julian Brinken"! W rzeczywistości Aleksander Bronikowski i Juliusz Brinken to dwie najzupełniej różne osoby! (baron Juliusz Brinken, nie Julian; kto puścił w obieg to przeinaczenie, wyjaśnię później). Obaj mają już od prawie dziewięćdziesięciu lat osobne, choć blisko siebie, hasła w drugim tomie Polskiego Słownika Biograficznego, a dziś także osobne hasła w Wikipedii.
"Pisarz i oficer najpierw pruski, potem napoleoński i w końcu Królestwa Polskiego" to życiorys skradziony Bronikowskiemu i dolepiony przez Olgę Tokarczuk Brinkenowi. Także rok 1834 to rok śmierci Bronikowskiego, a nie Brinkena. Nic jednak nie wiadomo o tym, by Bronikowski (a tym bardziej Brinken) organizował pomoc "dla ciągnących ze wschodu uciekinierów z powstańczej Polski", bo jako niefrasobliwy utracjusz, mimo wielkiego powodzenia swych powieści, wiecznie tonął w długach i sam potrzebował pomocy. Dostał choćby zapomogę z Polskiego Towarzystwa Nauk, ale ostatecznie trafił za długi do więzienia i tam też umarł. Nic też nie wiadomo o jego procesie o majątek pani Bronikowskiej ani choćby o istnieniu jakiejkolwiek pani Bronikowskiej. Był polskim patriotą, ale pisał wyłącznie po niemiecku, w języku macierzystym, bo matkę miał Niemkę [4].
Natomiast baron Juliusz Brinken (pisany czasem Brincken), naczelny nadleśny Królestwa Polskiego, miał życiorys całkiem odmienny. Głównie urzędowy, fachowy i nic o jego zatrudnieniach czysto literackich nie wiadomo. Gdyby zaś Olga Tokarczuk doczytała, iż był między innymi autorem rozprawy O wytępieniu wilków, chyba by ręka jej zadrżała przy zamyśle uczynienia z Brinkena swojego porte-parole od bon motu o doskonałości form nieprecyzyjnych [5].
Jak twierdzi biograf barona, chociaż mieszkał on długo w Polsce i choćby ożenił się z Polką, nic go z tym krajem i narodem uczuciowo nie łączyło i oddawał się "z pełnym serwilizmem służbie dla dobra tronu carskiego" [6]. Ale to właśnie jemu, naczelnemu nadleśnemu Juliuszowi Brinkenowi, przypisuje się autorstwo powieści o Franku i frankistach. Aczkolwiek zaczęto je przypisywać w druku chyba nie wcześniej niż dopiero koło roku 1860, czyli sporo lat po śmierci barona, zmarłego w czerwcu 1846 [7]. Również dopiero po jego śmierci na rękopisie, który "spoczął w przepastnych magazynach Biblioteki Narodowej", pojawiły się dwa dopiski wprost wspierające autorstwo Juliusza Brinkena.
Chyba więc już najwyższy czas przyjrzeć się wreszcie temu tajemniczemu rękopisowi znalezionemu w Warszawie [8].
Pierwsza książka o podróży przez czas, miejsca, języki i granice nosi w tym rękopisie tytuł:
Józef Frank. Patrjarcha Neofitów. Powieść historyczna z drugiej połowy XVIII wieku, przetłumaczona z niewydanego rękopismu przez śp. Aleksandra Bronikowskiego (Rkp. BOZ 1345, s. 1). Ale nieco niżej inna ręka dodała innym atramentem: "raczej napisana przez Barona Juliusza Brincken". A to "Brincken" chyba jeszcze ktoś inny podkreślił częściowo czerwonym ołówkiem.Jednak najciekawsza uwaga znajduje się na odwrocie karty tytułowej, jeszcze inną ręką dopisana:
Około r. 1840 prowadził Juliusz Baron Brincken proces o majątek swej żony; w odzyskaniu go przeszkadzał głównie mecenas Jan Kanty Wołowski pochodzący z żydów; baron Brincken niniejszą powieścią zamierzył odpłacić mu pięknem za nadobne (Rkp. BOZ 1345, s. 2) [9]. Trochę ta uwaga przypomina koniekturę Olgi Tokarczuk z początku tej notki - ale wywróconą do góry nogami! Nie Bronikowski, ale Brinken. Mecenas Wołowski nie pomagał w wygraniu procesu, ale przeszkadzał. I wreszcie powieść o frankistach nie z wdzięczności powstała, ale z zemsty.Natomiast na karcie tytułowej jakiś sumienny bibliotekarz dopisał jeszcze u samego dołu:
Trzy rozdziały początkowe tej powieści historycznej, drukowanemi były w Bibliotece Warszawskiej z r. 1845, w tomie IIIim z miesięcy: Lipca i Sierpnia (Rkp. BOZ 1345, s. 1) [10]. Bo twierdzenie, iż rękopis pierwszej książki o podróży przez czas, miejsca, języki i granice, książki-patronki Ksiąg Jakubowych, spoczął w przepastnych magazynach Biblioteki Narodowej nigdy nieopublikowany, to już doprawdy nieprzyzwoita blaga!Owszem, "Biblioteka Warszawska" drukowała w 1845 roku tylko trzy rozdziały, czyli czwartą część całości, ale i całość, dwanaście rozdziałów, została w końcu wydrukowana. Z tym, iż niemal pół wieku później, w roku 1892, w dodatku po rosyjsku i - uwaga! uwaga! - nakładem ministerstwa spraw wewnętrznych!
Każdemu jako tako rozgarniętemu człowiekowi po czymś takim już nie tyle zapala się czerwona lampka, ale robi się czerwono jak w dzielnicy czerwonych latarni.
To właśnie w bałamutnej przedmowie do tego rosyjskiego wydania baron Brinken zmienił się z Juliusza w Juliana (Баронъ Юлiанъ Бринкенъ) [11], co potem po prawie dziewięćdziesięciu latach powtórzył dość bezmyślnie Gershom Scholem [12]. I właśnie dlatego można teraz w ciemno założyć, iż kto pisze o Brinkenie per Julian, ten choćby nie obejrzał tytułowej strony rękopisu z magazynów Biblioteki Narodowej, ale albo przekartkował Scholema, albo - co jeszcze bardziej prawdopodobne - książkę jakiegoś mało wnikliwego czytelnika Scholema [13].
Powtórzona w tej przedmowie wiadomość, iż Brinken zaczął pisać swoją powieść w roku 1825 i iż przerwał pisanie właśnie na życzenie Marii Szymanowskiej, znajduje się co prawda także w rękopisie, który spoczął etc., etc., niemniej dalej jest bałamutna [14]. A Olga Tokarczuk dołożyła do tego wątku jeszcze swoje dwa oryginalne bałamuctwa, czy też "koniektury" [15].
Musicie jednak wiedzieć, iż bałamuctwa zaczynają się już wtedy, gdy idzie o autorstwo tajemniczego rękopisu oraz język oryginału. Była to bowiem od samego początku jakaś mistyfikacja, ale trochę niezborna, natomiast wraz z pojawieniem się wydania pod egidą rosyjskiego ministerstwa spraw wewnętrznych znajdujemy się już w kręgu mistyfikacji policyjnych; kto wie, czy nie tworzonych przy udziale słynnej Ochrany. Weźcie zatem pod rozwagę, iż być może nic tu nie jest tym, czym się wydaje i iż żadna doskonałość form nieprecyzyjnych nas nie poratuje. Albo choćby z największym talentem wyimaginowane koniektury. Na tym niepewnym mostku nie ma poręczy. Toteż moje bardzo hipotetyczne rozważania na ten temat przesuwam do bardzo długiego przypisu [16].
Zwłaszcza iż pewnie nie możecie już wytrzymać z ciekawości, co też takiego znajduje się w tej powieści, iż aż zainteresowała się nią pod koniec XIX wieku carska policja.
Do dziś zachowały się jej dwie nieco odmienne wersje: polski rękopis oraz rosyjski druk - ale obie podające się za przekład z niemieckiego. Poza tym te trzy rozdziały drukowane w "Bibliotece Warszawskiej" też nie co do joty pokrywają się z rękopisem. Natomiast po mniemanej wersji niemieckiej, rzekomo napisanej przez barona Brinkena, ślad zaginął. Zresztą wcale nie jest pewne, iż taka niemiecka wersja kiedykolwiek istniała, bo jedyne świadectwo pochodzi od tego samego rosyjskiego tłumacza, który baronowi przekręcił imię [17].
Dlatego dam wam teraz próbki z każdego z tych trzech źródeł. Najprzód z "Biblioteki Warszawskiej", potem z rękopisu z Biblioteki Narodowej, a na koniec przełożę jeszcze kawałek z tego, co wydało rosyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych. Wstawki w nawiasach kwadratowych moje.
Powieść zaczyna się w Stanisławowie, "małém miasteczku Czerwonéj Rusi" w roku 1759 w Święto Tygodni (Szawuot), czasem zwane żydowskimi Zielonymi Świątkami.
Szczegółowego opisu Stanisławowa dawać nie potrzebujem, bo kto widział jedno Polskie miasteczko, ten zna wszystkie, ten wié, iż w nich żywioł żydowski przemaga.Małe, brudne, na pół w ziemię zapadłe domy, to zbliżają się, to uciekają od siebie, a przez zakopcone szyby, w których papiér obok szkła za pan brat się rozsiada, wyglądają na niebrukowane, błotniste, zarzucone śmieciami ulice. [...]
Najświetniejsze było zgromadzenie u rabina Dawida ben Abraham. Był to siedmdziesięcio-letni starzec, bardzo bogaty i bardzo, bardzo uczony, znawca czyli lamden [hebrajskie למדן] (doktor) talmudu, przełożony nad kilkoma rabinami gmin okolicznych, członek sądu kahalskiego całego województwa, a nad sobą znał tylko nadrabina Lwowskiego. [...]
- Ze wszystkich świąt, które nam Mojżesz nakazał, odezwał się jeden z najgadatliwszych gości, Mejer Jewelowicz, święto Tygodniów najsolenniéj i z religijném uczuciem obchodzę; bo przypomina mi ucisk naszego narodu w niewoli Egipskiéj, potém cierpienia i dolegliwości cztérdziesto-letniéj podróży po puszczy, nieszczęścia niewoli Babilońskiéj i rozproszenie naszego narodu pomiędzy pogany; nakoniec ukazuje się mi nasza kochana Polska, jak druga ziemia obiecana, mlékiem i miodem płynąca , którą Bóg Abrahama wskazał na mieszkanie wybranym swego wybranego ludu, aby ci przynajmniéj kosztowali słodyczy pokoju i swobody.
- W samej rzeczy, co prawda to prawda, dodał Chaim Nossen przedśpiéwak czyli chasen [chazan, hebrajskie חזן; inaczej kantor] gminy, wychylając łakomie resztę wina ze szklanki; nie można zaprzeczyć, iż w tym kraju miód i mléko nam płynie. W miasteczkach my najliczniejsi i najzamożniejsi mieszkańce, stan kupiecki prawie całkiem z naszych wyznawców się składa i jeszcze coraz bardziéj w liczbę i zamożność rośniemy. Chłop Polski dla nas pracuje, żołniérz Polski dla nas się bije; handel, gotówka, wszystkie monopolia, wszystkie dziérżawy w całym kraju, choćby dziérżawy chrzcielnic chrześciańskich, wszystko w naszém ręku. Marnotrawna szlachta tak się nam już zadłużyła, iż ją w naszéj mocy trzymamy. [...] Messyasz nasz niezawodnie w Polszcze się narodzi.
- Jednakowoż, odparł pisarz kahalny Josiek Salomonowicz, pozostaje nam jeszcze dużo do życzenia, nie ze względu na towarzyskie, ale na polityczne stosunki. W saméj rzeczy, my stanowimy w rzeczypospolitéj stan średni, ponieważ adekwatny naród Polski składa się ze szlachty i poddanych, a nie posiadamy tego stanu prawnie i konstytucyjnie, dopóki nie będziem przypuszczeni do narad sejmowych [...].
- I do tego przyjść musi, i przyjdzie powoli, odpowiedział Chasen, bo stoi napisano w Misznie: Bóg odda wszystkie narody w ręce żydów, tak, iż ani jedna dusza z pokolenia Ezawa [tj. chrześcijańska], nie zostanie wolną. To dzieło panowania Izraela Bóg widocznie chce zacząć od Polaków; bo żadnego z pogańskich narodów, nie oddał dotąd tak jak Polski w moc naszą. [...] Tak, tak, olbrzymiemi krokami zbliżają się rządy żydów w rzeczypospolitéj (Józef Frank. Powieść historyczna z drugiéj połowy XVIIIgo, przetłómaczona z niewydanego rękopisu przez Alexandra Bronikowskiego, "Biblioteka Warszawska. Pismo poświęcone naukom, sztukom, i przemysłowi" 1845, tom trzeci, lipiec, s. 99-104).
A teraz rękopis z Biblioteki Narodowej i przeskok na początek ostatniego rozdziału "Neofityzm w Polsce": Państwo polskie dawno już upadło, ale na jego gruzach choć i kwitnie państwo Neofitów i stąd ramiona polipa wyciąga do sąsiednich krajów. Obojętne mu są prawa edomickich Królów [tj. władców chrześcijańskich], to państwo tajemnie żyje, samo tylko wie o sobie, samo sobie wystarcza, jedną tylko myślą żyje: jednoczyć w żydostwie różnorodne religije. Nigdzie ta sekta pomyślniej kwitnąć nie może jak w Polsce, dopóki zdemoralizowana ludność chrześcijańska sama przeciwko sobie walczy, dopóki tylko z panów i poddanych składać się będzie; własnego interesu nie rozumie, cywilizacyi europejskiej sobie przyswoić nie potrafi; dopóki stan średni składać się będzie jedynie z niezmierzonego mnóstwa żydów talmudzistów, którzy dwa inne stany w chytrych lichwiarskich szponach trzymają i ciągle neofitom prozelitów dostarczają. Teraz już nie stoi jawnie na czele tej sekty próżny Baron Frank, szarlatan, Kagliostro żydowski, żeby lada goim mógł Króla tajemnego państwa palcami wytykać. Korona patryjarchy ozdabia głowę jakiegoś cicho skromnie żyjącego człowieka, pozornie trudniącego się doczesnemi interesami, który na kształt Archiwisty Lindhorsta w Złotej doniczce [chodzi o jednego z bohaterów Złotego garnka (Der goldne Topf) E. T. A. Hoffmanna [18]] tajemnie tylko zrzuca maskę tego świata, a purpurą i mitrą się nakrywa. Nikt z pewnością nie wie kto jest i gdzie mieszka tajemniczy ten patryjarcha; zdaje się jednak, iż Warszawa, główne siedlisko jego Magnatów, jest i jego stolicą (Rkp. BOZ 1345, s. 413-414). I jeszcze wyjęte z publikacji rosyjskiego ministerstwa spraw wewnętrznych krótkie wyjaśnienie, kto naprawdę wywołał powstanie listopadowe w 1830 roku: Widywano wtedy osoby o śniadej cerze z czarnymi oczami i włosami, które od stolików w warszawskich kawiarniach ogłaszały wojnę Rosji, Prusom i Austrii, głosiły anarchię i terroryzm, krzyczały «śmierć arystokratom», podburzały na ulicach motłoch i zamieszczały w gazetach bzdurne rozważania, bajki i patriotyczne wierszyki. Wszystko to robili neofici. choćby «rząd narodowy» i sejm znalazły się pod wpływem frankistów, a jeden z nich, były adwokat, otrzymał tytuł senatora i kasztelana... Człowiek nieobeznany z ówczesnymi sprawami często się mylił, biorąc wrzaski frankistów za protesty Polaków [19]. Nic więc dziwnego, iż całość zamyka (przynajmniej w wersji rosyjskiej) zdanie złowróżbne: Zagraniczny podróżnik, który choć trochę studiował rasy ludzkie i pierwszy raz przyjechał do Warszawy, z zaskoczeniem spostrzega na każdym kroku typ semicki zamiast słowiańskiego, który spodziewał się ujrzeć w Warszawie jako typ dominujący [20]. Teraz więc już wiecie, co zawiera pierwsza książka o podróży przez czas, miejsca, języki i granice, której istnienie tak urzekło Olgę Tokarczuk. Wprawdzie dziełko to od samego początku nie zalecało się świeżością, ale było daniem łatwym do odgrzania, co z kolei urzekło carską policję. Natomiast dla dzisiejszego czytelnika brzmi to wszystko aż nazbyt znajomo.Niebanalny jest może tylko sam początek. Tym razem żydowscy mędrcy nie knują bowiem na tajnym światowym konwentyklu czy choćby na cmentarzu w Pradze, ale w niepozornym i brudnym żydowskim miasteczku gdzieś hen w Polsce. Jednak nie należy mieć złudzeń - wciąż chodzi im o to samo. Znów roi im się panowanie nad światem, gdy zgodnie z obietnicą "Bóg odda wszystkie narody w ręce żydów" [21]. Temu celowi służy też ich tajemne państwo neofitów, którym rządzi "tajemniczy patryjarcha". I w tym też celu przewrotni Żydzi podburzają głupich gojów do tumultów i rewolt. A co najgorsze, przybywa ich z roku na rok coraz więcej. Wystarczy tylko nieuprzedzonym okiem rozejrzeć się po Warszawie...
Również towarzyszące temu dziełku pogłoski, jakoby wpływowe osoby - w tym wypadku jacyś frankiści czy choćby osobiście Maria Szymanowska - starały się usilnie zapobiec jego ogłoszeniu, wpisują się w poetykę policyjnych fałszywek [22]. Tak samo jak sugerowanie, iż oto wreszcie zostały ujawnione - choć może nie do końca precyzyjnie - budzące grozę tajemnice, które miały na zawsze pozostać w ukryciu.
Prawdopodobnie nie o taką doskonałość form nieprecyzyjnych chodziło Oldze Tokarczuk. Ale tak się właśnie kończy, gdy zamiast trzymać się mocno poręczy faktów, skacze się na oślep z niepewnego mostku. A potem w jakiejś imaginacyjnej wizji dopisuje się swoją własną powieść do tej samej tradycji, z której narodziły się Protokoły mędrców Syjonu.
Przedziwne salto mortale.
[1] Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe albo Wielka podróż przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych. Opowiadana przez zmarłych, a przez autorkę dopełniona metodą koniektury, z wielu rozmaitych ksiąg zaczerpnięta, a także wspomożona imaginacją, która to jest największym naturalnym darem człowieka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019, s. 29; VII. Księga imion, część 31, rozdział "O pewnym manuskrypcie"). Dalej cytuję jako Księgi wraz z numerem strony.
W tym miejscu muszę upewnić tych, którzy papierowych Ksiąg Jakubowych nigdy nie widzieli, iż w numerze strony nie ma literówki, i iż strona numer 29 to naprawdę sam koniec tej grubej książki. Bo chociaż Księgi Jakubowe czyta się zwyczajnie, od lewej do prawej, to strony zostały ponumerowane jak w książkach żydowskich, czytanych od prawej do lewej, czyli dla nas jakby od końca. I w tym wypadku rzeczywiście są ponumerowane od końca: ostatnia strona (metryczka) to strona pierwsza, a czytanie zaczyna się od strony dziewięćset szóstej, po której idzie dziewięćset piąta, dziewięćset czwarta etc.
I po raz kolejny muszę powtórzyć, iż jest to dla mnie niepojęte szaleństwo! jeżeli ktoś chciał dać symbolicznie do zrozumienia, iż z połączenia obyczajów gojów i Żydów musi wyjść coś pokracznego, to wspaniale mu się to udało. W każdym razie Feliks Koneczny byłby zachwycony.
[2] Doskonałość form nieprecyzyjnych. Rozmowa z Olgą Tokarczuk, dwutygodnik.com 2014, nr 144.
Swoją imponującą faktograficzną robotę autorka opisała również w eseju pod skromnym mannowskim tytułem Jak powstały "Księgi Jakubowe":
"Gdy zasiadłam do pisania «Ksiąg Jakubowych», miałam już rozpisane najważniejsze fakty i wydarzenia na swojej rolce szarego papieru i mnóstwo zgromadzonego materiału. Przesiadywałam w bibliotekach, kserowałam niedostępne książki, w białych rękawiczkach oglądałam starodruki. Wybrałam się na kilka wypraw, w czasie których zrobiłam tysiące zdjęć" (podaję za wersją zarchiwizowaną ze strony wyborcza.pl).
[3] "W Księgach Jakubowych znajdziemy scenę, gdy Maria Szymanowska, gdzieś około roku 1825, prosi barona Juliana Brinkena o zarzucenie pracy nad powieścią o sekcie Franka. Jak większość realistycznej materii u Tokarczuk, jest to najprawdopodobniej wydarzenie prawdziwe" (Kazimiera Szczuka, Okruchy światła, krytykapolityczna.pl, 7 grudnia 2014; wyróżnienie moje).
"«Księgi Jakubowe» to powieść fikcyjna i historyczna, utrzymana w konwencji realistycznej i odwołująca się do realizmu magicznego, kronika rodu i panorama społeczeństwa. To literatura i więcej niż literatura. Bo «literatura to jest jakiś rodzaj wiedzy», jak stwierdza w liście do Drużbackiej ksiądz Chmielowski. A zarazem, jak pisze w innym liście, literatura to «doskonałość form nieprecyzyjnych».
Oba te zdania wypowiada także - już pod koniec "Ksiąg" - inna postać. To Julian Brinken, autor pierwszej powieści poświęconej ruchowi frankistów, napisanej w 1825 r., ale nigdy niewydanej. To, iż Brinken wypowiada te same zdania, których wcześniej użył Chmielowski, pozwala sądzić, iż autorka sytuuje swoją powieść w długiej tradycji" (Przemysław Czapliński, "Księgi Jakubowe", czyli dwieście lat samotności, "Gazeta Wyborcza", 21 października 2014, s. 17; wyróżnienia moje).
Moja notka traktuje właśnie o tej tradycji, w której autorka usytuowała swoją powieść, nawiązując jawnie do powieści Brinkena.
[4] Informacje biograficzne o Aleksandrze Bronikowskim podaję za pierwszym rozdziałem książki Ludwika Ratha Aleksander A. F. Bronikowski. Rozdział z dziejów powieści polskiej (Lwów 1937). Porównywałem je także z odpowiednim hasłem w drugim tomie Polskiego Słownika Biograficznego (s. 466-467) autorstwa Adama Bara.
[5] Pierwodruk tej rozprawy ukazał się anonimowo w "Sylwanie". Brinken pisze tam między innymi:
"Zwierz ten, iest prawdziwą klęską dla kraju w którym przebywa [...] zaczepia i morduie podróżnych ludzi po gościńcach; porywa dzieci, napada w polach i pastwiskach na trzody, [...] - zgoła mówiąc, ciągłym jego sposobem życia, wrodzoną skłonnością, i naymilszą namiejętnością iest zadanie śmierci żywiołom pod oko podpadaiącym, i okropne nad temiż pastwienie się".
A ponieważ użytek z wilka (skóra na futra) jest niewielki, istnieje "niezbędna potrzeba zupełnego wyniszczenia tego gatunku zwierza".
I tu Brinken daje jako przykład racjonalne postępowanie "w północnych Niemieckich kraiach", gdzie "przez niezmordowane szlakowanie i uganianie się za tym zwierzem, przy dobrem urządzeniu Obław, przy użyciu stosownych narzędzi" wilk już "niemal zupełnie iest wytępiony".
Kto chciałby wiedzieć, jakimi narzędziami najlepiej posłużyć się w takim ostatecznym rozwiązaniu kwestii wilczej, również znajdzie sporo użytecznych wskazówek. Okazuje się, iż mogą to być zarówno narzędzia tradycyjne (sieci, oszczepy, drągi, straszydła), jak i obmyślone z niemiecką akuratnością nowoczesne rozwiązania techniczne (żelaza, w tym haki, żelazo szyiowe i żelazo talerzowe, oraz samostrzały grubym szrótem nayakuratniéy strzelaiące).
Także "wytępienie wilków trucizną, należy do tych wytępienia sposobów, które w ogólności nayłatwiéy i nayskuteczniéy użytemi bydź mogą" ([Juliusz Brinken], O wytępieniu wilków, "Sylwan. Dziennik nauk leśnych i myśliwych" 1820, nr 3, cytaty ze stron 76-78, 111).
[6] "Pracując na terenie polskim, wśród Polaków, znając przy tym doskonale język polski, ożeniony wreszcie 1825 r. z Polką Eleonorą Libiszowską, herbu Łabędź, z województwa Sandomierskiego, nie potrafił mimo to wszystko, jako człowiek wykształcony, władający czteroma językami (niemiecki, łaciński, francuski i polski) zrozumieć tragedii pogrążonego w niewoli Narodu polskiego, ani znaleźć platformy, jeżeli nie zgodnego, to przynajmniej lojalnego i wyrozumiałego współżycia z Polakami.
Jak się później przekonamy, nad nastrojami społeczeństwa polskiego, przeszedł on do porządku dziennego, oddając się całkowicie i z pełnym serwilizmem służbie dla dobra tronu carskiego" (Józef Władysław Kobylański, Juliusz baron Brinken. Naczelny nadleśny Królestwa Polskiego (1818-1833) (szkic biograficzny), Warszawa 1937, s. 3-4). To samo w biogramie Brinkena w drugim tomie Polskiego Słownika Biograficznego (s. 437) również autorstwa Kobylańskiego.
Nb. Kobylański w PSB podaje, iż Brinken urodził się w roku 1788, natomiast w szkicu biograficznym - iż w roku 1790. Dziś przyjmuje się najczęściej rok 1789.
[7] Pierwsze takie przypisanie, jakie udało mi się znaleźć w druku, znajduje się w czwartym tomie Encyklopedyji powszechnej Orgelbranda w haśle "Brincken (Julijusz)": "W rękopiśmie po niemiecku zostawił zajmującą powieść p. n. Frankiści, z której pierwszy rozdział w tłómaczeniu ogłosiła Biblijoteka warszawska" (t. IV: Bol.-Cec., Warszawa 1860, s. 351). Niezależnie od trafności przypisania są w tym zdaniu jeszcze dwie omyłki.
Przypisanie to zostało powtórzone przez Juliana Bartoszewicza w haśle "Frank (Jakób Józef Lejbowicz)" w dziewiątym tomie tejże Encyklopedyji w postaci znacznie poprawniejszej i obszerniejszej (IX: Flem.-Glin., Warszawa 1862, s. 268). Odtąd była to już zatem wiedza encyklopedyczna, czyli każdy kolejny autor mógł beztrosko przepisać tę informację bez niepotrzebnych wątpliwości. Również Kobylański w książeczce cytowanej w poprzednim przypisie traktuje autorstwo Brinkena jako wiadomość ustaloną (s. 16).
Ale Hipolita Skimborowicza jeszcze kilka lat później jednak nachodziły wątpliwości i raz pisał: "Mniemany Bronikowski, czyli adekwatniéj mówiąc Brinken". A znowu w innym miejscu: "Brinken (a może i naprawdę Bronikowski)". Niemniej w przeciwieństwie do Olgi Tokarczuk Skimborowicz dobrze wiedział, iż chodzi tu o dwie różne osoby (Hip[olit] Skimborowicz, Żywot, skon i nauka Jakóba Józefa Franka. Ze spółczesnych i dawnych źródeł, oraz z 2 rękopismów, W Drukarni Józefa Ungra, Warszawa 1866, s. 21 i 39).
[8] Jest to rękopis oznaczony sygnaturą BOZ 1345 (BOZ oznacza Bibliotekę Ordynacji Zamojskiej). To, co dziś znajduje się pod tą sygnaturą, powstało jako całość nie wcześniej niż w roku 1845, ale połączono w tę całość co najmniej dwa osobne rękopisy, co wymusiło przenumerowanie kilkunastu stron. Nie potrafię ustalić, czy sam rękopis był pisany jedną ręką (poza dość oczywistymi dopiskami bibliotekarzy). Na to wygląda, ale trzeba by w tej sprawie zasięgnąć opinii naprawdę dobrego grafologa specjalizującego się w XIX-wiecznych rękopisach. Strona 21 (zatytułowana "Materjały") wygląda jakby pisano ją może jeszcze gęsim piórem, czyli najwcześniej, ale i tego nie jestem pewien, bo mogłaby to być także inna, mocno zużyta stalówka. Zresztą choćby stalówek nie jestem pewien.
Dalej cytuję ten rękopis jako Rkp. BOZ 1345 wraz z numerem strony nadanym przez bibliotekarza. Staram się zawsze zachować oryginalną pisownię, ale uprzedzam, iż są tu możliwe różnorakie omsknięcia, gdyż miejscami jest on napisany naprawdę paskudnie.
[9] Ta "koniektura" nieznanego autorstwa wydaje się niezbyt prawdopodobna. Różni Wołowscy wprawdzie pojawiają się w powieści, ale samego Jana Kantego Wołowskiego w niej nie ma (Jan Wołowski wymieniony na stronie 418 to na pewno inny Wołowski). Byłaby to więc bardzo ezoteryczna zemsta. I czy baronowi Brinkenowi, który dzięki swemu nieugiętemu serwilizmowi nigdy nie wypadł z łaski Najjaśniejszego Pana, w ogóle mógłby zaszkodzić mecenas Wołowski? Nie jest to niemożliwe, ale nic o takim procesie nie wie Wojciech Witkowski (Aleksander This i Jan Kanty Wołowski. Wybitni prawnicy Królestwa Polskiego, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2001).
Być może krążyła na ten temat jakaś mętna plotka, natomiast sama koniektura powstała dopiero wtedy, gdy jej autor natrafił na końcu rękopisu na uwagę: "Biada chrześcijaninowi jeżeli wpadnie w szpony neofickiego adwokata, albo jeżeli ma proces przeciw neoficie przed sędzią neofitą" (Rkp. BOZ 1345, s. 436).
[10] Bibliotekarz najprawdopodobniej przeczytał uważnie - co nie jest u bibliotekarzy regułą - przynajmniej początek opracowywanego rękopisu, w którym po sześciostronicowym "Szkicu Powieści" pojawia się na stronie jedenastej "Anszlag", czyli kosztorys projektowanego wydania całości. W którym to kosztorysie, obiecującym niemałe zyski (koszta wydania 1685 złotych, przychód z rozprzedania dwutysięcznego nakładu - 16 000 złotych), zaznaczono, iż trzy rozdziały są już wydrukowane w "Bibliotece Warszawskiej" z Czerwca 1845. Jednak sumienny bibliotekarz nie zawierzył bezmyślnie temu, co przeczytał i to ostatecznie on podał prawidłową informację bibliograficzną.
[11] [Юлiань Бринкенъ], Секта iудеевъ-cогаристовъ въ Польше и Западной Европе. Iосифъ Франкъ, его ученiе и последователи. Историческiй разсказъ, переводъ съ немецкой рукописи, Типография Министерства внутренних делъ, С.-Петегбургъ 1892, s. III. Czyli: Sekta żydów-zoharystów w Polsce i Zachodniej Europie. Józef Frank, jego nauka i wyznawcy, przekład z niemieckiego rękopisu. Zachowuję zasadniczo oryginalną przedrewolucyjną pisownię, ale ze względów technicznych zamieniam jać na е. Dalej cytuję jako Секта.
Anonimowy autor przedmowy i tłumacz nie tylko twierdzi (i jest to jedyne takie świadectwo!), iż w 1883 roku zapoznał się z oryginalnym niemieckim rękopisem barona, ale iż choćby uzyskał zgodę jego rodziny na przekład powieści na rosyjski ("Въ 1883 году переводчику удалось познакомиться съ рукописью почтеннаго автора и получить согласiе его семейства на переводъ «разсказа» на русскiй языкъ", Секта, s. II). Ale jak mu wierzyć, skoro nie potrafił choćby prawidłowo powtórzyć imienia barona.
Nb. ma ta książka dziwaczną numerację stron: po czterech stronach przedmowy numerowanych rzymskimi cyframi następują dwie nienumerowane strony niechlujnej bibliografii (na przykład jej piąta pozycja w całości brzmi: "Czacki o żydach"). A zaraz potem idzie już pierwsza strona powieści, która jednak w numeracji łacińskiej jest stroną 63. Co się stało z poprzednimi 62 stronami, nie wiem. Ktoś wystawił fakturę na druk 260 stron, faktycznie wydrukował 200, a nadwyżkę ukradł? Oczywiście zmyślam, to znaczy robię koniekturę.
[12] Gershom Scholem, Julian von Brinkens romanhafte Erzählung über die Frankisten, [w:] Hommage à Georges Vajda. Études d'histoire et de pensée juives, redakcja Gérard Nahon i Charles Touati, Éditions Peeters, Lowanium 1980. Ponieważ Julian jest już w tytule tej rozprawy, niektórzy mogli przepisać sobie Juliana Brinkena choćby z cudzej bibliografii. I nie było to, rzecz jasna, przypadkowe omsknięcie u Scholema, bo powtarza on potem tego Juliana jeszcze dwukrotnie na stronie 481 przy okazji podawania rozmaitych informacji właśnie za przedmową do wydania rosyjskiego. Dalej cytuję jako Scholem.
Istnieje także francuski przekład rozprawy Scholema: Gershom Scholem, Julian von Brinken et son récit romancé, [w:] De la création du monde jusqu'à Varsovie, przełożył z niemieckiego Maurice-Ruben Hayoun, Éditions du Cerf, Paryż 1990. Juliusz Brinken dalej jest tam Julianem, toteż kto czytał Scholema po francusku, popełniał potem ten sam błąd.
Nb. Aleksander Kraushar wprawdzie przyjmował autorstwo barona Brinkena, ale potrafił nie mylić mu imienia i trzeźwo oceniał wartość jego pracy (w przeciwieństwie do Scholema, który doszukiwał się w niej choćby nieznanych źródłowych wiadomości).
"Pozorna źródłowość powieści Brinkena, dyletanta, który o warunkach twórczości literackiej, a tem mniej o krytycznem spożytkowaniu źródeł, najlżejszego nie miał wyobrażenia, stała się powodem, iż wszyscy dotychczasowi biografowie Franka z owego mętnego źródła zaczęli czerpać informacyj o osobie głośnego agitatora" (Aleksander Kraushar, Frank i frankiści polscy. 1726-1816, tom I, Kraków 1895, s. 2).
[13] Dla Polaków takim najłatwiej dostępnym mało wnikliwym czytelnikiem Scholema mogła być Maria Janion, która przeczytała jego rozprawę po francusku, a potem (prze)pisała:
"Jak przypomina ów badacz, wiadomo powszechnie, iż około roku 1820 frankiści Warszawy (podobnie jak Pragi) stanowili dobrze zorganizowaną grupę. Druk powieści w "Bibliotece Warszawskiej" został przerwany z powodu interwencji ważnych rodzin frankistowskich, podtrzymujących finansowo czasopismo. [...] Jej autorem był baron Julian Brinken" (Maria Janion, Tematy żydowskie u Mickiewicza, [w:] Tajemnice Mickiewicza, pod redakcją Marty Zielińskiej, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN 1998, przypis 12 na stronach 86-87).
Szkic ten został potem przedrukowany z niewielkimi zmianami jako Trzy wariacje na temat żydowski u Mickiewicza w książce Marii Janion Bohater, spisek, śmierć. Wykłady żydowskie (Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009). Przypis przepisany z Scholema to tym razem przypis 13 na stronie 185).
Brinken konsekwentnie jest Julianem również u Pawła Maciejki, który powołuje się na Scholema, ale parokrotnie cytuje rękopis z Biblioteki Narodowej - i to tak, jakby go widział. Może to jednak tylko kolejny przypadek, gdy cytuje coś niejawnie z drugiej ręki (jak na przykład listy Georga Forstera). Zob. Paweł Maciejko, The Mixed Multitude. Jacob Frank and the Frankist Movement, 1755-1816, University of Pennsylvania Press, Filadelfia 2011, s. 219 i 262, a także przypisy (osobna numeracja dla wszystkich rozdziału): 25 na s. 292, 2 na s. 296, 183 na s. 322, 222 na s. 323 i 223 na s. 324, oraz s. 326, 330 i 348 (bibliografia) i 354 (indeks).
To samo w późniejszym polskim przekładzie tej książki (Paweł Maciejko, Wieloplemienny tłum. Jakub Frank i ruch frankistowski, 1755-1816, przełożył Jacek Chmielewski, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2014). W polskim wydaniu nie zostały poprawione również inne gafy. Hipolit Skimborowicz dalej jest księdzem:
"Pierwsza polska monografia frankizmu, napisana w 1866 roku przez księdza Hipolita Skimborowicza [...]" (s. 333; w wydaniu oryginalnym na s. 261).
Maciejko najprawdopodobniej pomylił go z jego bratankiem, księdzem Hipolitem Ludwikiem Skimborowiczem, który w 1866 roku miał cztery lata.
Dalej też za przerwanie druku powieści w "Bibliotece Warszawskiej" w roku 1845 nie są odpowiedzialne jakieś anonimowe rodziny frankistowskie (jak u Scholema), ale osobiście Maria Szymanowska.
"Ukazały się jedynie trzy pierwsze rozdziały i publikacja została wstrzymana po interwencji Marii Szymanowskiej, z domu Wołowskiej, znanej pianistki i prywatnej nauczycielki córki Aleksandra I" (s. 335; to samo w wydaniu oryginalnym na s. 263).
Tyle iż w 1845 roku Maria Szymanowska już od czternastu lat nie żyła, a wcześniej jej uczennicą była wielka księżna Maria Nikołajewna Romanowa, córka Mikołaja I.
Natomiast dyskretnie ("zdecydowałem się nie dokonywać żadnych zmian", s. 13) poprawił Maciejko inną swoją gafę, może najbardziej kompromitującą. Uznał bowiem nieopatrznie, iż niejaki Bartłomiej Michałowski, który miał się choćby spotkać z Frankiem etc., i którego opinię Maciejko zacytował - to realna osoba (wydanie oryginalne, s. 263 i przypis 226 na s. 324). Tymczasem jest to postać literacka, bohater powieści Henryka Rzewuskiego udającej pamiętnik Michałowskiego (obszerna poprawka w wydaniu polskim, a adekwatnie nowa redakcja, s. 335-336 i przypis 226 na s. 413).
Nb. książkę Maciejki (oryginalne wydanie z roku 2011) Olga Tokarczuk wymienia w Księgach Jakubowych w "Nocie bibliograficznej", ale zaznacza, iż praca ta ukazała się "już w trakcie pisania mojej książki" (Księgi, s. 22), więc może z niej nie korzystała.
[14] "Podług wszelkiego prawdopodobieństwa powieść ta zaczętą została w r. 1825, uwaga bowiem położona na marginesie w r. 1826 powiada, iż autor zaprzestał jej pisać przez wzgląd na utalentowaną pijanistkę Panią S..... Była to prawdopodobnie znakomicie znana ze swego talentu P. Szy...., którą w owym roku Bronikowski poznał w Niemczech" (Rkp. BOZ 1345, s. 13)
Co rosyjski autor przedmowy ujął tak:
"Разсказъ о фрапкистахъ баронъ Бринкенъ началъ пнсать въ 1825 году. На поляхъ его рукописи сделана имъ собственноручная заметка о томъ, что въ 1826 году онъ пересталъ писать свой разсказъ ради талантливой пiанисткн Г-жи Ш.......ой. По всей вероятности это была известная, въ свое время Г-жа Шимановская, вышедшая потомъ замужъ за поэта Мицкевича" (Секта, s. III-IV).
Scholem wprawdzie sprostował bzdurę z rosyjskiej przedmowy, iż Maria Szymanowska była żoną Mickiewicza (pośmiertnie została jego teściową), ale Mickiewicz to u niego Miczkiewicz, a daty życia Szymanowskiej zostały podane błędnie: 1785-1832 zamiast prawidłowych 1789-1831 (zabiła ją w 1831 roku ta sama epidemia cholery, która zabiła Hegla).
"Denn Madame Sch. war nicht, wie der Übersetzer meint, die spätere Frau von Adam Miczkiewicz, sondern deren Mutter Maria Szymanowska (1785-1832), die eine auch im Westen gefeierte Pianistin war und zum Beispiel Goethe in den böhmischen Bädern vorgespielt hat. Sie war eine geborene Wołowska, also von beiden Seiten aus den vornehmsten Familien der Frankisten (Scholem, s. 482).
[15] Według Olgi Tokarczuk "stary już Julian Brinken" spotyka Marię Szymanowską w Niemczech. Ponieważ ostatni poświadczony pobyt Szymanowskiej w tym kraju to początek roku 1824, Brinken ma wtedy 35 lat (był rówieśnikiem Szymanowskiej), więc choćby w tamtych czasach nikt by go nie nazwał "starym". I nie zmieni tej gafy choćby ryzykowna koniektura, iż Szymanowska mogła siedem lat później tuż przed śmiercią jakoś tajemnie odwiedzić Niemcy ani podmiana Brinkena na Bronikowskiego.
Poza tym Szymanowska mówi wtedy do Brinkena o mecenasie Janie Kantym Wołowskim: "Mój kuzyn, Jan Kanty". Nie jest to ścisłe. Szymanowska nie była spokrewniona z Janem Kantym Wołowskim, bo oboje pochodzili z innych linii Wołowskich. Tak przynajmniej twierdzi Joanna E. Utkin, krewna żony Hieronima Wołowskiego, ciotecznego brata Marii Szymanowskiej (Joanna E. Utkin, Potomkowie kupca Wołowskiego - prawnicy, powstańcy w XIX stuleciu, "Miscellanea Historico-Iuridica" 2019, tom XVIII, zeszyt 2). Chyba iż Olga Tokarczuk chciała dać do zrozumienia, iż wszyscy Żydzi, a przynajmniej wszyscy frankiści, to w istocie jedna wielka rodzina, połączona tajemnymi więzami.
[16] W tajemniczym rękopisie jednostronicowa "Przedmowa Wydawcy" podpisana Zbijewski (jeszcze jedno tajemnicze nazwisko, które zaraz znika) zaczyna się tak:
"To dzieło ś.p Alexandra Bronikowskiego należy do pozostałości nie wydanej tego sławnego autora polaka, niemca piórem (Rkp. BOZ 1345, s. 13)".
Czyli znowu pojawia się Bronikowski - jak na karcie tytułowej. Tam jednak, przypomnę, jest to powieść "przetłumaczona z niewydanego rękopismu przez śp. Aleksandra Bronikowskiego". To jak w końcu? Napisał czy przetłumaczył? Z jego niewydanego dorobku czy cudza?
Można to "przez" rozumieć jako domyślne "napisanego przez", bo i takiej konstrukcji wtedy używano, czyli: powieść przetłumaczona z rękopisu napisanego przez Bronikowskiego. Ale jak to adekwatnie jest z tym Bronikowskim nie było jasne już w latach 60., tym bardziej iż w międzyczasie doszła pogłoska o autorstwie barona Brinkena. Hipolit Skimborowicz w książce cytowanej w przypisie 7 ujął rzecz tak:
"Brinken baron, pod przybranem Bronikowskiego Aleksandra mianem, umieścił w przekładzie z niemieckiego w Bibliotece warszawskiej 1845 r. w t. III opowiadanie pod tytułem: «Józef Frank, powieść historyczna z drugiéj połowy XVIII wieku.«» Był tylko początek umieszczony s. 99-133 i 223-340 reszty redakcya nie drukowała; tłumaczył podobno Ćwierczakiewicz" (s. 76; w numerach stron literówka: 223 zamiast 323).
Skoro tłumaczył "podobno Ćwierczakiewicz" (kolejne nazwisko-meteor w tej historii), to znaczy, iż Brinken pisał po niemiecku (co prawdopodobne), a Bronikowski w ogóle nie miał z całą tą historią nic wspólnego.
Szkopuł w tym, iż - jako się już rzekło - nic o innych czysto literackich zatrudnieniach barona Brinkena nie wiadomo. choćby licha powieść to jednak kraina fantazji, a baron pisał głównie rzeczowe instrukcje jak mordować wilki (przypis 5) albo rozprawy o leśnictwie i praktycznym węglarstwie stosowanym. Rzeczowa i opatrzona licznymi przypisami jest również rozprawka O życiu i pismach Michała Sędziwoja drukowana w czerwcowym numerze "Biblioteki Warszawskiej" z 1846 roku, tuż po śmierci autora (nb. baron nadmienia tam na stronie 489, jakoby matką Sędziwoja "miała być żydówka: pomimo to ojciec przywiązał się do syna z całą miłością"; wyróżnienie moje).
Może więc - teraz ja puszczam wodze nieokiełznanej imaginacji - baron u kogoś obstalował tę powieść? Może choćby naprawdę u Bronikowskiego, któremu wiecznie brakowało pieniędzy i potraktował to jako okazję do szybkiej chałtury. Czemu jednak w druku pokazała się tak późno, jedenaście lat po śmierci Bronikowskiego, i tylko częściowo? Czy w tłumaczeniu powieści miał swój udział Adrian Krzyżanowski, który przekładał inne powieści Bronikowskiego i był autorem broszurki (jak twierdzi Kraushar - wydanej w 1849 roku) o antytalmudystach polskich? A może to on był prawdziwym autorem?
Nadto w polskim rękopisie, który upiera się przy autorstwie Bronikowskiego i sam prezentuje się jako przekład z niemieckiego oryginału, dziwi zamieszczony tam "Szkic Powieści" (Rkp. BOZ 1345, s. 5-10). Tłumacz sam dla siebie czegoś takiego nie robi, bo i po co, więc może trzeba ten szkic traktować jako prospekt skierowany do ewentualnego inwestora. Tego samego, dla którego przeznaczony był kosztorys (patrz przypis 10).
Ale jakże to tak? Baron obstalował powieść i teraz nie ma pieniędzy na jej wydanie? Może więc tymczasem niemiecki rękopis przeszedł w inne ręce? A może przeszedł tylko ten polski rękopis, bo innego nigdy nie było? I może właśnie ten rękopis przełożył na rosyjski jakiś warszawski pracownik (albo tajny współpracownik) Ochrany?
Trzeba by tu naprawdę wnikliwych analiz językowych, destylowania germanizmów, polonizmów, rusycyzmów, porównywania realiów etc. Ale jeżeli komuś brakuje tematu na doktorat z suspensem, to ten mogę odstąpić darmo.
[17] O tym, iż powieść została oryginalnie napisana po niemiecku, wspomina także tajemniczy Zbijewski w "Przedmowie Wydawcy" z tajemniczego rękopisu. Ale u niego obowiązuje wersja, iż prawdziwym autorem był Bronikowski, a o Brinkenie nie ma ani słowa (z kolei w przedmowie rosyjskiego tłumacza nie ma ani słowa o Bronikowskim). Poza tym ten Bronikowski to jednak niemal jawna mistyfikacja.
"Ostatnie zaś rozdziały widocznie są pisane w r. 1832, w tem roku nadesłał ś. p. autor [tj. Bronikowski] manuskrypt ten po niemiecku a choćby bardzo nie czytelnie pisany, do przyjaciela literackiego w Warszawie do sprawdzenia niektórych mu oznaczonych okoliczności miejscowych. Przyjaciel ten zaś umarł prawie równocześnie z autorem, a tak przechodził manuskrypt z rąk do rąk aż do wydawcy, który za obowiązek sobie uważa ten skarb literacki najprzód swoim rodakom w polskim tłumaczeniu ofiarować" (Rkp. BOZ 1345, s. 13).
Tajemniczy "przyjaciel literacki", który niedługo umiera, tajemnicze losy manuskryptu przechodzącego "z rąk do rąk" i na koniec wydawca, który "za obowiązek sobie uważa" dać najprzód przekład.
Nb. przekład (o ile to w ogóle przekład) w sumie dość marny, trochę jakby na kolanie robiony, "ofiarować" zaś nabiera raczej ironicznej wymowy w zestawieniu ze szczegółowo wyliczonym na poprzedniej karcie kosztorysem obiecującym wielce zyskowne przedsięwzięcie.
[18] To miejsce szczególnie uprawdopodobnia hipotezę, iż rosyjski policyjny tłumacz tak naprawdę przekładał powieść o Franku z języka polskiego. W dodatku przekładał z tego właśnie zachowanego do dziś rękopisu. Jest bowiem w tym miejscu w polskim rękopisie mało czytelny dopisek na marginesie oraz niżej równie mało czytelny przypis, które bardzo łatwo błędnie odczytać (nb. oba dopisane innym piórem niż zasadniczy tekst).
I trzeba trafu, iż akurat w tym samym miejscu pojawiają się w rosyjskim przekładzie dwa błędy. Archiwista Lindhorst ze Złotego garnka to Линдгорет zamiast Линдгорст (tak jakby tłumacz odczytał w polskim rękopisie 'Lindhoreta' zamiast 'Lindhorsta'). Natomiast niemiecki tytuł opowiadania Hoffmanna, który w polskim rękopisie brzmi Der Goldene Topf, zmienił się w rosyjskim przekładzie na Der geldene Kopf (Секта, s. 252 oraz przypis 1 na tej stronie).
Pisownia 'goldene' zamiast oryginalnego 'goldne' sugeruje, iż może to być dopisek późny, z końca XIX wieku, gdy pisownia 'goldene' zaczęła dominować w języku niemieckim. Natomiast niewątpliwie został on dodany w celu podtrzymania mistyfikacji, iż rękopis jest przekładem powieści napisanej oryginalnie po niemiecku i to napisanej przez kogoś dobrze obznajomionego z niemiecką kulturą, skoro spontanicznie przyszło mu do głowy takie właśnie literackie porównanie.
Nb. Złota doniczka w polskim rękopisie nie jest oryginalnym pomysłem translatorskim autora rękopisu. Anonimowy przekład opowiadania Hoffmanna pod takim właśnie tytułem rzeczywiście ukazał się w roku 1839: Złota doniczka. (Powieść fantastyczna E. T. A. Hoffmana [sic!]), "Tęcza. Pismo dodatkowe do Gazety Warszawskiej poświęcone literaturze", tom IV, półrocze drugie, miesiąc styczeń, Warszawa 1839.
[19] Przełożyłem swobodnie, więc dla koneserów także oryginał:
"Можно было видеть тогда желтолицыхъ, съ черными глазами и волосами, людей, объявлявшихъ со столовъ въ варшавскихъ кофейняхъ (каварняхъ) войну Россiи, Пруссiи и Австрiи, проповедывавшихъ анархiю и терроризмъ; кричавшихъ «смерть аристократамъ»; возбуждавшихъ на улицахъ чернь и помещавшихъ въ газетахъ вздорныя разсужденiя, басни и патрiотическiе стишки. Все это проделывали неофиты. Даже «народовый ржондъ» и сеймъ подверглись влiянiю франкистовъ, и одинъ изъ нихъ, бывшiй адюкатъ (меценасъ), получилъ званiе сенатора и кастеляна.... Несведущiй въ тогдашнихъ делахъ, человекъ часто ошибался, принимая крики франкистовъ за протесты поляковъ" (Секта, s. 262).
[20] A dla koneserów znowu oryginał:
"Иностранный путешественникъ, хотя бы несколько изучившiй человеческiя расы и впервые нріехавшій въ Варшаву, съ удивленіемъ замечаетъ на каждомъ шагу семитскій типъ, вместо славянскаго, который онъ полагалъ встретить въ Варшаве преобладающимъ" (Секта, s. 263).
[21] Ten, kto skompilował powieść o Franku i frankistach, wprawdzie wiele rzeczy pomieszał i chętnie wspomagał się imaginacją, ale może miał dostęp (przynajmniej z drugiej ręki) do jakichś autentycznych przekazów. Nb. autor przedmowy do wydania rosyjskiego twierdzi wręcz, iż były to archiwa policyjne! ("ему были доступны ихъ архивы (въ данномъ случае - полицейскiе", Секта, s. IV).
W każdym razie podobny motyw rzeczywiście pojawia się w nauczaniu samego Franka. Ponieważ jednak jest to osobny i niezmiernie rozległy wątek, tutaj tylko jeden cytat:
"Czytaliście w Naukach Waszych iż w przyszłym czasie Ezaw [tj. chrześcijanie] ubierze ten Żydowzki Stróy, który teraz używamy; iakoto: Welon, Ryzy etc... [chodzi o strój liturgiczny: tałes i tefilin]. My zaś potrzebuiemy iść zMądrością, deptać i czynić; kiedy go zaś zdybiesz, to go potrącisz zmieysca wktórym stoi, na to mieysce gdzie ty stałeś, i ty odziedziczysz iego mieysce, a on stanie na twoim. Przyiąłem Was abyście byli Pomocnikami wtym, abyście Wy byli Panami, tak iak stoi: Uczynię ich Panami na całym okręgu Ziemi" (Zbiór Słów Pańskich w Brünnie mówionych, Biblioteka Jagiellońska, Rkp. BJ 6969 I t. 3, karta 173v; zachowałem pisownię, wstawki moje).
W pierwszym rzędzie kompilator wykorzystywał jednak rzeczy już drukowane, często ogłoszone jeszcze pod koniec XVIII wieku.
Na przykład ustęp o tajemnym państwie, które za nic ma "prawa edomickich królów" i "samo sobie wystarcza", to rozwinięcie znanej diagnozy Fichtego:
"Niemal we wszystkich krajach europejskich rozrasta się potężne, wrogie państwo, będące w stanie ciągłej wojny ze wszystkimi, a niekiedy straszliwie uciskające pozostałych mieszkańców - jest to żydostwo" ("Fast durch alle Länder von Europa verbreitet sich ein mächtiger, feindseelig gesinnter Staat, der mit allen übrigen im beständigen Kriege steht, und der in manchen fürchterlich schwer auf die Bürger drückt; es ist das Judenthum"; [Johann Gottlieb Fichte], Beitrag zur Berichtigung der Urtheile des Publikums über die französische Revolution, [b.m.w.] 1793, s. 188).
Nawet ta złowróżbna pointa o Warszawie, w której przechodzień spostrzega na każdym kroku typ semicki, nie jest oryginalna:
"Kiedym ia mieszkał w Warszawie i patrzyłem się oczyma moiemi na ten Gmin Ludu Neofitow pod płaszcz tylko Religii Katolickiey przeprowadzony, widziałem wiele zdrożności, a nadtym naybardziey ubolewałem, iż o tych Neofitach Zwierzchność Duchowna, i Swiecka wcale zapomniała. Było tychże Neofitow wielkie mnostwo, tak dalece: iż na każdey Ulicy, y w każdym prawie Domu nie można było przeyść, aby się o Neofitę nietrącić" (List przyiaciela Polaka niegdyś w Warszawie, a teraz w Wrocławiu mieszkaiącego, do obywatela warszawskiego wyiawiaiący sekreta neofitow, poprawy rządu wyciągaiące pisany dnia 2 miesiąca kwietna, roku 1790, [b.m.w.], s. 6; zachowałem pisownię).
[22] Pogłoska o wstrzymaniu druku w "Bibliotece Warszawskiej" bywa na ogół uzasadniana mniej więcej tak, jak to zrobiła w Księgach Jakubowych Olga Tokarczuk. Że "w kraju, w którym ciągle panują chaos i rozprzężenie" frankiści nie chcieli, by ujawniać ich nazwiska. Pogłoskę tę powtarza także Scholem:
"Druk książki został wstrzymany w wyniku interwencji wpływowych rodzin frankistowskich, których nazwiska wymieniono w książce, i które należały do głównych finansowych filarów czasopisma" ("Der Abdruck des Buches wurde auf Intervention angesehener frankistischer Familien, deren Namen in dem Buch genannt waren und die zu den finanziellen Hauptstützen der Zeitschrift gehörten, eingestellt"; Scholem, s. 479).
Natomiast kilka stron dalej pisze, że:
"[...] jego [tj. Brinkena] informacje o frankistowskich rodzinach w Warszawie są całkiem dokładne. Nie mógł ich czerpać z tekstów drukowanych do 1830 roku, i jest oczywiste, iż w tamtym czasie (jak i później) były one w Warszawie powszechnie znane" ("[...] sind seine Angaben über die frankistischen Familien in Warschau durchaus genau. Aus den gedruckten Texten bis 1830 konnte er sie nicht haben, und es liegt auf der Hand, dass sie damals (wie noch später) in Warschau allgemein bekannt waren"; Scholem, s. 485).
Ale skoro były to informacje "powszechnie znane", jaki sens mogłoby mieć zatrzymanie druku poza sprowokowaniem nieżyczliwych plotek?
Nb. nic o przyczynach wstrzymania druku nie wie ani Hipolit Skimborowicz w książce cytowanej w przypisie 7, ani Julian Bartoszewicz w haśle z encyklopedii Orgelbranda również cytowanej w przypisie 7 ("powieść, którą w r. 1845 drukowała Biblijoteka warszawska [...] ale nieskończyła jej, niewiadomo dla czego", s. 268).
Natomiast Ludwik Rath, broniąc Bronikowskiego przed przypisywaniem mu powieści o Franku, pisze:
"Już współcześni domyślali się słusznie, iż autorowi tego utworu szło tylko o ustrojenie się w cudze piórka. [...] Brak wszelkiej indywidualizacji charakterów, marionetkowość postaci, tendencyjność w rozkładzie światła i cieniów między żydów i soharytów, nieumiejętność instrumentowania motywów konstrukcyjnych, z których pierwszy, wyznaniowy, zupełnie został wyczerpany, a drugi, miłość Heleny i Beniamina, ledwie zaznaczony, wreszcie całkowity bezruch akcji, gubiącej się w długich dysputach teologicznych: wszystko to razem zdradza na pierwszy rzut oka, iż mamy przed sobą typowy okaz grafomaństwa. Widocznie i redakcja czasopisma poznała się wnet na oszustwie, kiedy zaniechała kontynuacji druku dzieła" (książka cytowana w przypisie 4, s. 138; wyróżnienia moje).
Jest to całkiem prawdopodobne wyjaśnienie. Toteż powieść o Franku może rzeczywiście przepadłaby w mroku niepamięci, gdyby nie to, iż Ochrana okazała się znacznie mniej wybredna literacko.