Ojciec, Richard Harris, do jego kariery aktorskiej przekonał się dopiero, gdy zobaczył go na ekranie, a Danny DeVito uważał, iż nigdy nie odniesie sukcesu, bo jest… za dobry. Jared Harris, który na przestrzeni minionej dekady z okładem wystąpił w największych telewizyjnych i streamingowych serialach ostatnich lat ("Czarnobyl", "Mad Men", "The Crown", "Fundacja"), jest równie pracowity, co utalentowany. Nieprzypadkowo to on przed paroma dniami odebrał nagrodę Cutting Edge na pierwszej edycji BNP Paribas Warsaw SerialCon. Oto nasza rozmowa z aktorem.
Bartosz Czartoryski: Słyszał pan o Whamageddonie?
Jared Harris: Nie! Co to takiego?
Świąteczna zabawa z prostymi zasadami: trzeba unikać "Last Christmas" jak ognia.
Czemu miałbym? Kocham święta! Tylko nikczemnicy o lodowatych sercach nie lubią świąt.
Jared Harris, człowiek ciepły, życzliwy i łagodny.
A pewnie.
Pamiętam też pańską sesję zdjęciową z kotami. Dba pan o ten image.
Och, to była inicjatywa przyjaciela mojej żony, który opiekuje się kotami i szuka im kochających rodzin. Promowaliśmy adopcję. Sami nie mamy zwierząt. Za dużo podróżujemy. Ale tylko nikczemnicy o lodowatych sercach nie lubią kotów. Profilowanie psychologiczne co się zowie!
Choć chętnie pomówiłbym z panem wyłącznie o świętach i kotach, nie spodobałoby się to prawdopodobnie mojemu redaktorowi, stąd zapytam o seriale. Niegdyś postrzegano je jako produkcje podrzędne do kina, dzisiaj jednak traktuje się je równorzędnie...
Przeczuwam tutaj nadchodzące "ale"…
Bez żadnego "ale"! Chciałem zapytać, kiedy, według pana, ta percepcja uległa zmianie.
Hm, wydaje mi się, iż dokonało się to z powodu porzucenia przez duże hollywoodzkie studia dorosłej, dojrzałej publiki. Celem przemysłu filmowego stała się niemal wyłącznie produkcja blockbusterowa, duże, wysokobudżetowe, letnie przeboje, które będą generowały gargantuiczne wpływy w box-office. A żeby ten cel osiągnąć, trzeba zachęcić do oglądania osoby w każdym wieku, w tym nastolatków. Dlatego zaniedbano widza dorosłego. Potem zjawiło się HBO i zainwestowało w pogłębione, ambitne fabuły jak "Rodzina Soprano" czy "Prawo ulicy". Z czasem seriale dogoniły kino także na płaszczyźnie produkcyjnej – choćby "Gra o tron". Granice się zatarły. Okazało się, iż epickie opowieści mogą wyglądać równie dobrze na dużym ekranie, jak i na domowym telewizorze. Ponadto, z uwagi na długość serialu, mógł on wejść głębiej w psychologię postaci, snuć opowieści, których nie trzeba było kondensować do dwóch godzin.
Jak zmienił się z pańskiej perspektywy przemysł serialowy na przestrzeni tych lat, które minęły od "Mad Men" do, dajmy na to, "Fundacji"?
Trzeba tutaj wziąć pod uwagę, iż "Mad Men" kręcone było na zlecenie staroszkolnej sieci telewizyjnej, a "Fundacja" to już Apple, ogromna korporacja, która bardziej przypomina tradycyjne studio filmowe. Dzisiaj platformy streamingowe nie muszą przejmować się tak trywialnymi rzeczami jak bloki reklamowe. Czyli scenarzyści mogą pisać, jak chcą i o czym chcą. Nie trzeba już oglądać się na reklamodawców, którzy mogliby być niezadowoleni z treści, jakie dany serial przekazuje. I to jest ogromnie wyzwalające dla wszystkich zaangażowanych, także dla aktora.
Ma dla pana znaczenie, pod czyimi skrzydłami pan gra?
Dzisiaj i tak praktycznie wszystkie duże produkcje kinowe po paru tygodniach trafiają na jedną z należących do danego studia platform streamingowych. Czyli przestało mieć to znaczenie. Dla mnie jedynym wyznacznikiem przyjęcia danej roli, poza finansami, jest scenariusz.
Ważniejsze jest dla pana merytoryczne przygotowanie czy czysta wyobraźnia?
Wyobraźnia. Zawsze. Research to tylko droga do celu, iskra, która wyzwala wyobraźnię.
Nawet kiedy gra pan osoby historyczne?
Kiedy przygotowywałem się do roli króla Jerzego VI w "The Crown", czytałem bardzo suche biografie, opisujące, gdzie chodził do szkoły, co jadł na lunch, tego typu rzeczy. Potem trafiłem na książkę guwernantki, która pracowała dla rodziny królewskiej. Opowiadała w niej, iż codziennie rano przyprowadzała córeczki Jerzego VI do sypialni rodziców i tam przez godzinę rodzina bawiła się razem. Nie jak monarchowie. Jak zwykli ludzie. Dopiero po przestąpieniu progu owej sypialni stawali się królem i królową. Zaczynali, można powiedzieć, odgrywać swoje role. A kiedy Elżbieta wyszła za mąż za Filipa, bezpowrotnie stracili te rodzinne chwile. I ta myśl otworzyła w mojej wyobraźni pewną furtkę. Usiłowałem zrozumieć, co było dla niego ważne i jak się wtedy czuł.
Rola serialowa umożliwia aktorowi pozostanie z postacią na dłużej i lepsze jej rozumienie?
Mike Nichols powiedział kiedyś, iż bezczynność jest w tym zawodzie bardzo istotna, bo daje się wtedy szansę własnej podświadomości, aby oddziaływała na świadomość. Podrzucasz samemu sobie pomysły. Wysiłek bywa przeciwskuteczny. A kiedy po prostu spędzasz z postacią dłuższy czas, zaczyna ona cię przenikać, przesączać się z podświadomości do świadomości.
Dał się pan poznać jako aktor różnorodny i wszechstronny, a – może paradoksalnie – nie zawsze tego szuka Hollywood…
Tak, Hollywood chce gwiazd.
Nierzadko przewidywalnych, które na ekranie są po prostu gwiazdami.
Kiedyś zaprosił mnie na casting Danny DeVito. Usłyszałem od niego, iż nie miał pojęcia, czego się po mnie spodziewać. Jak naprawdę wyglądam. Jaki mam głos. Ile mam wzrostu. Życzył mi wtedy powodzenia, bo, jak się wyraził, wzięty aktor to charakterystyczny aktor. Zapytałem go, czy ta praca nie polega aby na ciągłej zmianie, na byciu kameleonem. Odparł, iż z takim podejściem będę ciągle zaczynał od nowa, iż każda rola będzie dla mnie jakby świeżym startem w branży.
Zmienił pan więc swoje podejście?
Bynajmniej.
Zanim osiągnął pan komercyjny sukces na małym ekranie i trafił na hollywoodzkie plany zdjęciowe, występował pan przede wszystkim w filmach niezależnych. Pańska sława może im dzisiaj dać drugie życie. Które z nich więc zarekomendowałby pan czytelnikom?
Wychowałem się na kinie lat siedemdziesiątych, byłem absolutnie zafascynowany filmami nowojorskimi i zawsze chciałem zbliżyć się do tamtego klimatu. Dlatego zagrałem Andy’ego Warhola w "Strzelałam do Warhola". Bardzo lubię też "Ucieczkę od życia", mądry film ze znakomitym scenariuszem. Zagrałem też Johna Lennona w "Ich dwóch" i jestem dumny z tej roli. Do dzisiaj żałuję, iż "Terror" nie zgromadził większej publiki, bo zdecydowanie na nią zasługiwał.
Ma pan słabość do horroru? Wystąpił pan w kilku, może nieprzypadkowo?
O tak, uważam, iż horror to jeden z nielicznych gatunków, który dzisiaj żyje i rozwija się prężnie w świecie kina niezależnego. Zdolny jest bowiem przekraczać kulturowe bariery. Ale lubię horrory psychologiczne, nie przepadam za pornografią przemocy, gdzie torturuje się i kroi ludzi na kawałeczki. Przy czym niełatwo jest kręcić dobre kino grozy. Zrobiłem kiedyś film "Uśpieni", który został całkowicie poszatkowany przez studio, które go kupiło, bo producenci nie mieli cierpliwości do powoli dogotowującego się horroru, polegającego na psychologicznej grozie. A celem takiego filmu jest wywołanie u widza niejakiej irytacji powolnym rozwojem zdarzeń. Weźmy tak wspaniałe tytuły jak "Dziecko Rosemary" albo "Obcy", gdzie trzeba się naczekać na strachy! Ale często ludzie zajmujący się wyłącznie handlem filmami nie mają podobnej cierpliwości, aby to zrozumieć.
"Uśpieni" byli produkcją Hammer Films, prawda?
Tak, ale to nie oni pocięli film, tylko Lionsgate.
Wychował się pan na horrorach Hammera?
Uwielbiam Hammera! "Dr Jekyll and Sister Hyde", filmy o Quatermassie. choćby na pewnym etapie chcieli nakręcić ze mną serial o Quatermassie, ale rozmowy utknęły w martwym punkcie.
Nie zobaczymy pana jako Quartermassa, ale ostatnio zagrał pan Michaiła Gorbaczowa.
Tak, niedawno zakończyliśmy zdjęcia do filmu "Reykjawik", gdzie gram z Jeffem Danielsem i J.K. Simmonsem, absolutnie wspaniałymi aktorami. Michaelowi Russelowi Gunnowi, czyli reżyserowi i scenarzyście, udało się zdobyć transkrypcje rozmów, jakie odbywały się między politykami podczas szczytu w 1986 roku. Aż trudno było uwierzyć w niektóre fragmenty! Spędziliśmy w Islandii dwadzieścia dni zdjęciowych, codziennie kręciliśmy aż osiem stron scenariusza. Nie chodzi o to, iż to dużo słów, dużo kwestii, tylko mam pięć czy sześć scen, gdzie siedzę z kimś przy stole, jeden na jeden, i prowadzę negocjacje. Wtedy też trzeba pamiętać o tworzeniu postaci i o niuansach. Wymaga to prób, czasu, a takimi luksusami akurat na planie nie dysponowaliśmy.
Zostało więc panu miejsce na wyobraźnię?
Całkiem sporo, to niezbędny wymóg. Nie można doprowadzić do sytuacji, w której będziemy wyłącznie recytować to, co mamy na kartce, trzeba wyobrazić sobie, odgadnąć, o czym nasi bohaterowie mogli w danym momencie myśleć. Inaczej zostalibyśmy z gadającymi głowami.
Więcej wywiadów i artykułów znajdziecie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
Jared Harris w serialu "Czarnobyl"
Bartosz Czartoryski: Słyszał pan o Whamageddonie?
Jared Harris: Nie! Co to takiego?
Świąteczna zabawa z prostymi zasadami: trzeba unikać "Last Christmas" jak ognia.
Czemu miałbym? Kocham święta! Tylko nikczemnicy o lodowatych sercach nie lubią świąt.
Jared Harris, człowiek ciepły, życzliwy i łagodny.
A pewnie.
Pamiętam też pańską sesję zdjęciową z kotami. Dba pan o ten image.
Och, to była inicjatywa przyjaciela mojej żony, który opiekuje się kotami i szuka im kochających rodzin. Promowaliśmy adopcję. Sami nie mamy zwierząt. Za dużo podróżujemy. Ale tylko nikczemnicy o lodowatych sercach nie lubią kotów. Profilowanie psychologiczne co się zowie!
Choć chętnie pomówiłbym z panem wyłącznie o świętach i kotach, nie spodobałoby się to prawdopodobnie mojemu redaktorowi, stąd zapytam o seriale. Niegdyś postrzegano je jako produkcje podrzędne do kina, dzisiaj jednak traktuje się je równorzędnie...
Przeczuwam tutaj nadchodzące "ale"…
Bez żadnego "ale"! Chciałem zapytać, kiedy, według pana, ta percepcja uległa zmianie.
Hm, wydaje mi się, iż dokonało się to z powodu porzucenia przez duże hollywoodzkie studia dorosłej, dojrzałej publiki. Celem przemysłu filmowego stała się niemal wyłącznie produkcja blockbusterowa, duże, wysokobudżetowe, letnie przeboje, które będą generowały gargantuiczne wpływy w box-office. A żeby ten cel osiągnąć, trzeba zachęcić do oglądania osoby w każdym wieku, w tym nastolatków. Dlatego zaniedbano widza dorosłego. Potem zjawiło się HBO i zainwestowało w pogłębione, ambitne fabuły jak "Rodzina Soprano" czy "Prawo ulicy". Z czasem seriale dogoniły kino także na płaszczyźnie produkcyjnej – choćby "Gra o tron". Granice się zatarły. Okazało się, iż epickie opowieści mogą wyglądać równie dobrze na dużym ekranie, jak i na domowym telewizorze. Ponadto, z uwagi na długość serialu, mógł on wejść głębiej w psychologię postaci, snuć opowieści, których nie trzeba było kondensować do dwóch godzin.
Jared Harris w serialu "Fundacja"
Jak zmienił się z pańskiej perspektywy przemysł serialowy na przestrzeni tych lat, które minęły od "Mad Men" do, dajmy na to, "Fundacji"?
Trzeba tutaj wziąć pod uwagę, iż "Mad Men" kręcone było na zlecenie staroszkolnej sieci telewizyjnej, a "Fundacja" to już Apple, ogromna korporacja, która bardziej przypomina tradycyjne studio filmowe. Dzisiaj platformy streamingowe nie muszą przejmować się tak trywialnymi rzeczami jak bloki reklamowe. Czyli scenarzyści mogą pisać, jak chcą i o czym chcą. Nie trzeba już oglądać się na reklamodawców, którzy mogliby być niezadowoleni z treści, jakie dany serial przekazuje. I to jest ogromnie wyzwalające dla wszystkich zaangażowanych, także dla aktora.
Ma dla pana znaczenie, pod czyimi skrzydłami pan gra?
Dzisiaj i tak praktycznie wszystkie duże produkcje kinowe po paru tygodniach trafiają na jedną z należących do danego studia platform streamingowych. Czyli przestało mieć to znaczenie. Dla mnie jedynym wyznacznikiem przyjęcia danej roli, poza finansami, jest scenariusz.
Ważniejsze jest dla pana merytoryczne przygotowanie czy czysta wyobraźnia?
Wyobraźnia. Zawsze. Research to tylko droga do celu, iskra, która wyzwala wyobraźnię.
Jared Harris w serialu "The Crown"
Nawet kiedy gra pan osoby historyczne?
Kiedy przygotowywałem się do roli króla Jerzego VI w "The Crown", czytałem bardzo suche biografie, opisujące, gdzie chodził do szkoły, co jadł na lunch, tego typu rzeczy. Potem trafiłem na książkę guwernantki, która pracowała dla rodziny królewskiej. Opowiadała w niej, iż codziennie rano przyprowadzała córeczki Jerzego VI do sypialni rodziców i tam przez godzinę rodzina bawiła się razem. Nie jak monarchowie. Jak zwykli ludzie. Dopiero po przestąpieniu progu owej sypialni stawali się królem i królową. Zaczynali, można powiedzieć, odgrywać swoje role. A kiedy Elżbieta wyszła za mąż za Filipa, bezpowrotnie stracili te rodzinne chwile. I ta myśl otworzyła w mojej wyobraźni pewną furtkę. Usiłowałem zrozumieć, co było dla niego ważne i jak się wtedy czuł.
Rola serialowa umożliwia aktorowi pozostanie z postacią na dłużej i lepsze jej rozumienie?
Mike Nichols powiedział kiedyś, iż bezczynność jest w tym zawodzie bardzo istotna, bo daje się wtedy szansę własnej podświadomości, aby oddziaływała na świadomość. Podrzucasz samemu sobie pomysły. Wysiłek bywa przeciwskuteczny. A kiedy po prostu spędzasz z postacią dłuższy czas, zaczyna ona cię przenikać, przesączać się z podświadomości do świadomości.
Dał się pan poznać jako aktor różnorodny i wszechstronny, a – może paradoksalnie – nie zawsze tego szuka Hollywood…
Tak, Hollywood chce gwiazd.
Nierzadko przewidywalnych, które na ekranie są po prostu gwiazdami.
Kiedyś zaprosił mnie na casting Danny DeVito. Usłyszałem od niego, iż nie miał pojęcia, czego się po mnie spodziewać. Jak naprawdę wyglądam. Jaki mam głos. Ile mam wzrostu. Życzył mi wtedy powodzenia, bo, jak się wyraził, wzięty aktor to charakterystyczny aktor. Zapytałem go, czy ta praca nie polega aby na ciągłej zmianie, na byciu kameleonem. Odparł, iż z takim podejściem będę ciągle zaczynał od nowa, iż każda rola będzie dla mnie jakby świeżym startem w branży.
Zmienił pan więc swoje podejście?
Bynajmniej.
Zanim osiągnął pan komercyjny sukces na małym ekranie i trafił na hollywoodzkie plany zdjęciowe, występował pan przede wszystkim w filmach niezależnych. Pańska sława może im dzisiaj dać drugie życie. Które z nich więc zarekomendowałby pan czytelnikom?
Wychowałem się na kinie lat siedemdziesiątych, byłem absolutnie zafascynowany filmami nowojorskimi i zawsze chciałem zbliżyć się do tamtego klimatu. Dlatego zagrałem Andy’ego Warhola w "Strzelałam do Warhola". Bardzo lubię też "Ucieczkę od życia", mądry film ze znakomitym scenariuszem. Zagrałem też Johna Lennona w "Ich dwóch" i jestem dumny z tej roli. Do dzisiaj żałuję, iż "Terror" nie zgromadził większej publiki, bo zdecydowanie na nią zasługiwał.
Jared Harris w serialu "Terror"
Ma pan słabość do horroru? Wystąpił pan w kilku, może nieprzypadkowo?
O tak, uważam, iż horror to jeden z nielicznych gatunków, który dzisiaj żyje i rozwija się prężnie w świecie kina niezależnego. Zdolny jest bowiem przekraczać kulturowe bariery. Ale lubię horrory psychologiczne, nie przepadam za pornografią przemocy, gdzie torturuje się i kroi ludzi na kawałeczki. Przy czym niełatwo jest kręcić dobre kino grozy. Zrobiłem kiedyś film "Uśpieni", który został całkowicie poszatkowany przez studio, które go kupiło, bo producenci nie mieli cierpliwości do powoli dogotowującego się horroru, polegającego na psychologicznej grozie. A celem takiego filmu jest wywołanie u widza niejakiej irytacji powolnym rozwojem zdarzeń. Weźmy tak wspaniałe tytuły jak "Dziecko Rosemary" albo "Obcy", gdzie trzeba się naczekać na strachy! Ale często ludzie zajmujący się wyłącznie handlem filmami nie mają podobnej cierpliwości, aby to zrozumieć.
"Uśpieni" byli produkcją Hammer Films, prawda?
Tak, ale to nie oni pocięli film, tylko Lionsgate.
Wychował się pan na horrorach Hammera?
Uwielbiam Hammera! "Dr Jekyll and Sister Hyde", filmy o Quatermassie. choćby na pewnym etapie chcieli nakręcić ze mną serial o Quatermassie, ale rozmowy utknęły w martwym punkcie.
Nie zobaczymy pana jako Quartermassa, ale ostatnio zagrał pan Michaiła Gorbaczowa.
Tak, niedawno zakończyliśmy zdjęcia do filmu "Reykjawik", gdzie gram z Jeffem Danielsem i J.K. Simmonsem, absolutnie wspaniałymi aktorami. Michaelowi Russelowi Gunnowi, czyli reżyserowi i scenarzyście, udało się zdobyć transkrypcje rozmów, jakie odbywały się między politykami podczas szczytu w 1986 roku. Aż trudno było uwierzyć w niektóre fragmenty! Spędziliśmy w Islandii dwadzieścia dni zdjęciowych, codziennie kręciliśmy aż osiem stron scenariusza. Nie chodzi o to, iż to dużo słów, dużo kwestii, tylko mam pięć czy sześć scen, gdzie siedzę z kimś przy stole, jeden na jeden, i prowadzę negocjacje. Wtedy też trzeba pamiętać o tworzeniu postaci i o niuansach. Wymaga to prób, czasu, a takimi luksusami akurat na planie nie dysponowaliśmy.
Zostało więc panu miejsce na wyobraźnię?
Całkiem sporo, to niezbędny wymóg. Nie można doprowadzić do sytuacji, w której będziemy wyłącznie recytować to, co mamy na kartce, trzeba wyobrazić sobie, odgadnąć, o czym nasi bohaterowie mogli w danym momencie myśleć. Inaczej zostalibyśmy z gadającymi głowami.
Więcej wywiadów i artykułów znajdziecie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.