Barbenstein

filmweb.pl 1 rok temu
"Biedne istoty" to taka bardziej perwersyjna "Barbie". Ot, opowieść o kobiecie-lalce, która porzuca sztuczne życie pod kloszem, by poszukać głębszych doznań i szerszej świadomości. Barbie Grety Gerwig trafiała do prawdziwego świata, Bella Yorgosa Lanthimosa również trafia. W obu przypadkach jest to jednak "prawdziwy świat" - taki w cudzysłowie satyrycznego przejaskrawienia. Grecki reżyser po raz kolejny przekrzywia kamerę i patrzy z ukosa, by wychwycić absurdalność społecznego ładu oraz mechanizmów władzy i opresji. "Dziwny film", powie ktoś. Ale Lanthimos zrobił karierę na powtarzaniu do upadłego "chyba ty": na przypominaniu nam o tym, iż sami jesteśmy dziwni.

  • 20th Century Studios
  • Atsushi Nishijima


Nowe dzieło twórcy "Faworyty" to też po trochu "Frankenstein", "Pigmalion", "Człowiek słoń" i - bliżej domu - "Kieł". Ekscentryczny naukowiec doktor Godwin Baxter (Willem Dafoe) przywraca do życia zmarłą kobietę, której nadaje imię Bella (Emma Stone). Dziewczyna budzi się jako tabula rasa i Godwin - zdrobniale "God", czyli "bóg" - może ją kształtować wedle swojego widzimisię, ucząc od nowa ludzkich zwyczajów, języka i świata. Z czasem jednak apetyt poznawczy rośnie i Bella nie chce już żyć pod lupą jako eksponat w laboratorium. Wyrusza więc w podróż. Wojażując między Londynem, Aleksandrią a Paryżem pozna niuanse seksu i przemocy, pesymizmu i idealizmu, kapitalizmu i socjalizmu, wreszcie - patriarchatu i małżeństwa. Żyćko.

Podobnie jak "Barbie", "Biedne istoty" są zarazem wariantem Bildungsroman, jak i współczesną wersją satyry mennipejskiej. Bella to młoda dojrzewająca dziewczyna, która w toku fabuły socjalizuje się i przepoczwarza w dojrzałą kobietę. Ale to też eksplorerka krainy dziwów rodem z oświeceniowej powiastki filozoficznej: outsiderka testująca kolejne społeczne układy i kostiumy, która obnaża nienormalność normalności. Lanthimosowi udaje się więc zjeść ciastko i mieć ciastko: jego bohaterka patrzy zarazem "szkiełkiem oraz okiem", jak i "sercem". Reżyser zderza impuls oświeceniowy z romantycznym, kodując ten konflikt już w dyskretnych aluzjach. Godwin to przecież nazwisko Williama Godwina, XVIII-wiecznego prekursora anarchizmu, męża Mary Wollestonecraft, pionierki feminizmu, ojca Mary Shelley, autorki "Frankensteina" i żony romantycznego poety, Percy’ego Bysshe Shelleya. Zacni patroni dla filmu, który patrzy bardzo podejrzliwie na społeczny teatrzyk.

  • 20th Century Studios
  • Yorgos Lanthimos


"Teatrzyk" to zresztą słowo całkiem na miejscu w kontekście Lanthimosa. Reżyser niby wciąż zgłębia ten sam temat, ale z filmu na film robi to coraz wystawniej i wystawniej. Jak dla mnie tendencja do "kostiumizacji" nieco stępia krytyczny pazur tego kina. To kolejny punkt wspólny z "Barbie", gdzie zarówno rzeczywistość, jak i Barbieland były nierzeczywiste, rozcieńczone. Jasne, cudzysłów groteski wnosi swój własny krytyczny potencjał: Lanthimos wyolbrzymia, by wyśmiać. Ale fantazyjny, barokowy przesyt "Biednych istot" jest tyleż środkiem do celu, co po prostu - celem. Dostajemy tu rozbudowany niby-steampunkowy świat, który można po prostu podziwiać, smakując wystawną scenografię, wymyślne kostiumy i malownicze krajobrazy.

Na szczęście "teatrzyk" jest w rękach Lanthimosa również zgrabną metaforą. Bella zaczyna przecież jako marionetka tańcząca na sznurkach swojego stwórcy. W pierwszych scenach Emma Stone gra ją jako śmieszno-straszne dziecko-manekina. Jej mechaniczne ruchy idą w parze z niezapośredniczonymi impulsami: kiedy jest zła, krzyczy i bije, kiedy chce jej się sikać, sika pod siebie. Jej niewinność jest jednak groźna, bo pozwala kwestionować rzeczywistość i zadawać niewygodne pytania. Mimo to dla otaczających ją mężczyzn Bella pozostaje przede wszystkim fascynującym potworem: chodzącą seksualnością, którą zechcą wykorzystać i skontrolować.

  • 20th Century Studios
  • Yorgos Lanthimos


Lanthimos robi z tego coś na kształt komedii dell’arte, inscenizuje spektakl swatów, scysji i nieporozumień. Mark Ruffalo jako adorujący Bellę dżentelmen gra tu rolę żałosnego Błazna: raz wypina pierś, raz pada na kolana, raz załamuje ręce - tak nieruffalowski, iż aż dziwny, i tak poważny, iż aż prześmieszny. Jest też Łotr (Christopher Abbott), jest Wrażliwiec (Ramy Youssef) i jest Patriarcha (Dafoe). Ten ostatni - sam skrzywdzony w serii eksperymentów własnego ojca - zrzeka się jednak patriarchalnego autorytetu i wypuszcza Bellę w świat. jeżeli "Biedne istoty" są teatrem, to takim, w którym rozbrzmiewa pytanie, czy da się uciec od przypisanych przy urodzeniu ról.

Ktoś spytał, czy Lanthimos nakręcił film feministyczny czy mizoginistyczny. Sekwencję, gdy Bella emancypuje się w domu publicznym, czytając socjalistyczne pamflety pomiędzy wizytami kolejnych klientów, można przecież zrozumieć na dwa sposoby. To albo manifest dumnego przejęcia kontroli nad własną seksualnością - albo męska fantazja o prostytucji, pretekst, by rozebrać przed kamerą Emmę Stone. Sam obstawiłbym raczej tę pierwszą opcję. Pamiętajmy: "Biedne istoty" są przecież Lanthimosowskim "Frankensteinem". Pamiętajmy: geneza powieści Mary Shelley uwikłana jest w historię tragicznych porodów. To żaden przypadek, iż Lanthimos opowiada tym razem o kobiecie, która - dosłownie i symbolicznie - rodzi nie dziecko, ale siebie samą. Dom publiczny jest tylko przystankiem na jej długiej drodze do podmiotowości. Bella zaczyna film, ledwie dukając, gaworząc - pod koniec historii mówi już językiem uczonym i bogatym, nadgorliwie mnożąc kolejne synonimy. jeżeli hollywoodzka "Barbie" to feministyczne przedszkole, arthouse’owe "Biedne istoty" zapraszają na uniwersytet literackich kontekstów i trudnych słów. Barbie się wyemancypowała i poszła do ginekologa. Bella się emancypuje i idzie na medycynę.
Idź do oryginalnego materiału