Acid Drinkers "Infernal Connection". Jedna z najlepszych trashowych płyt w historii metalu

srebrnykompas.pl 1 rok temu

1994 to był dziwny rok. Trochę pamiętam go jak przez mgłę, ale z jednego powodu był dla mnie przełomowy. Bo stanowił przejście z fascynacji prostym rockiem spod znaku Guns n Roses do brutalnego, gwałtownego trashu. A wszystko dzięki płycie „Infernal Connection” polskiego bandu Acid Drinkers.

Nie uważam się za purystę ani językowego, ani tym bardziej muzycznego. Nie potrafię odnieść jakiegoś utworu w konkretnym czasie, epoce, czy twórczości. Nie znam się na tym. Dla mnie muzyka to emocja. I ta właśnie emocja sprawiła, iż to mnie przygniotło znalazło swoje ujście.

To było niedługo po ukończeniu liceum ekonomicznego, ale czas ten odpłynął gdzieś we mgłę. Nie potrafię przypomnieć sobie jakiegoś znaczącego wydarzenia w życiu, detali sprawiających, iż podejmowałem takie, a nie inne decyzję. Potrafię za to określić klimat, jaki wtedy mnie otaczał: coraz bardziej gęsty, taki przytłaczający, a gdzieś podświadomie czułem, iż za chwilę coś się na mnie zwali, jeżeli nie znajdę czegoś w rodzaju wentylu.

Muzyka, której słuchałem przestawała mi wystarczać. Owszem, Guns n Roses wciąż byli dla mnie bohaterami muzycznej młodości, ale powoli zaczynałem odbierać ich jako karykaturę samych siebie i utożsamianie się z nimi, a w szczególności z pajacowaniem Axla Rose zaczynałem odrzucać. Jakbym podświadomie szukał swojej tożsamości. Nie tej pompowanej alkoholem i temu podobnymi bzdurami, ale czymś konkretnym, czymś co mnie przywali i stworzy na nowo.

Był grudzień. Jakoś w moje ręce trafiła kaseta z albumem „Infernal Connection” naszych Acid Drinkers. Rzuciłem okiem na okładkę, na której widniał oskubany kurczak, który złożył jakieś czarne jajco, czy coś. Wiedziałem, iż jest to jakieś nawiązanie do grupy Venom, czy coś w tym stylu, ale nie miałem pojęcia o co chodzi. I szczerze powiedziawszy średnio mnie to interesowało.

Prawdę powiedziawszy nie wiązałem jakichkolwiek nadziei z tym albumem. Zresztą kupiłem ją chyba pod wpływem wywiadu w nieistniejącym miesięczniku muzycznym „Brum”.

„Infernal Connection” wylądował gdzieś w pudełku. Do pewnego czasu.

Jak już wspomniałem był grudzień. Razem z moją Mamą i Siostrą musieliśmy w trybie nagłym przemierzyć przeszło 400 kilometrów, by udać się do rodziny mieszkającej w Świętokrzyskim, wtedy mówiło się „na kielecczyźnie”.

Niestety jedynym sposobem pokonania tego dystansu, a cholernie zależało nam na czasie był autobus. I tak jechaliśmy chyba przez pół doby, a w tym czasie doszło do wydarzenia, za pomocą którego narodziłem się nowy ja. Tyle, iż przez cały czas nie miałem pojęcia, co z tego wyjdzie i dopiero dziś mogę stwierdzić, iż 1994 rok był początkiem nowych głupot, nowego błądzenia tyle, iż pod nowym szyldem.

Pakując się na chybcika wrzuciłem do plecaka „Infernal Connection” oraz kilka baterii do walkmana. Kiedy autobus wyjeżdżał z Lubina nałożyłem na uszy słuchawki. Z opakowania wyjąłem kasetę, uniosłem brew zastanawiając się, co też jest w stanie mnie w ogóle poruszyć i jak gwałtownie wypierdolę tę kasetę przez okno.

Nacisnąłem przycisk „play” i… zostałem. Wiedziałem, iż moim muzycznym życiem będzie od tej pory metal. Ciężki, gniotący, skandowany, z zapierdalającą perkusją, riffami pancernymi jak czołg.

„Infernal Connection” to płyta doskonała. Przyznam, iż do tej pory nie słuchałem niczego tak wspaniałego w swojej klasie. I nie, nie mam tu na myśli polskiego grania. Chodzi mi o światowe granie. Bo powiem wam, iż to co wydarzyło się na tej płycie przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Ok, muzyka ta była niczym ziarno, które trafiło na odpowiednią glebę. Ale rozumiecie, nic nie wydarzyłoby się, gdyby była to jedna z wielu typowych, rockowych płyt, jakich w tamtym czasie było pełno.

Aż wydarzyło się TO. Dziesięć krótkich utworów, wykonanych i wyprodukowanych tak, jakby miało od tego zależeć czyjeś życie. To się czuje. I tak jest tutaj. Ta stężona, niemal eksplodująca ze słuchawek agresja, by nie rzec brutalność muzyczna sprawia, iż wszystkie złe emocje, które w tobie siedzą znajdują ujście. Mieszają się z tym, co na płycie i tworzą jedność.

Zapamiętujesz się i słuchasz ponownie. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Aż do zdarcia taśmy, do wyczerpania baterii w walkmanie. Czujesz się czystszy, a wokół ciebie zaczyna pojawiać się przestrzeń. Unosisz wzrok i zaczynasz widzieć przebijającą się jasność. Coś jak zorza. Jest ciemno i nagle jakby ktoś z drugiej strony rozcinał ją nożem, zza którego równocześnie pojawia się światło. I tak jest tutaj.

W tym przypadku muzyczna brutalność przyczyniła się nie tylko do ujścia moich negatywnych emocji, ale sprawiła, iż od tego czasu ciężka muzyka jest czymś, czego potrzebuję. Po prostu.

Idź do oryginalnego materiału