Chociaż mamy 2025 rok to hasło „polski horror” dalej brzmi jak ciekawostka i to raczej niezbyt ciekawa. Od lat mamy zatrzęsienie różnych kryminałów, komedii, ale z filmami grozy było i jest twórcom nie po drodze. Były przed laty oczywiście filmy Marka Piestraka, ale i tak horror był traktowany przez polskich filmowców i producentów jako gatunek drugiej, a może i trzeciej kategorii. Twórcą, który konsekwentnie stara się to zmienić, jest Bartosz M. Kowalski. Reżyser ma na koncie krótkometrażowe Zacisze, dylogię W lesie dziś nie zaśnie nikt, Ostatnią wieczerzę, Ciszę nocną, a teraz, podczas 8. edycji Octopus Film Festival, zaprezentował 13 dni do wakacji. Kowalski nie raz dawał wyraz swojej miłości do gatunku, ale wspominał też o trudach tworzenia tych filmów w Polsce związanych m.in. z uzyskaniem finansowania. Nie złożył jednak broni i tym razem dostarczył rodzime home invasion.
Kowalski do tej pory zademonstrował pewną elastyczność w ramach gatunku. Były obozowe slashery, była próba metazabawy w drugiej części W lesie dziś nie zaśnie nikt, był okultystyczny kryminał klasy B, czy poważne podejście do kwestii śmierci i przemijania. Wszystko to wyszło z lepszym bądź gorszym skutkiem, ale, na podstawie widocznego rozwoju twórczości reżysera, widać, czego aktualnym podsumowaniem jest 13 dni do wakacji. To bez wątpienia jego najbardziej konsekwentny i spójny stylistycznie film. Kowalski nie dokonuje większej rewolucji i przełamania konwencji na miarę W lesie dziś nie zaśnie nikt 2 – korzysta ze sprawdzonego szablonu gatunkowego, do którego dodaje trochę od siebie.

W scenie otwarcia pojawia się główny antagonista, którym w tym przypadku jest postać z maską przedstawiającą odwróconą twarz. Dochodzi do mordu na osobie w kryzysie bezdomności, a ciało odkrywa później przypadkowo bohater grany przez Teodora Koziara. Głównym podejrzanym jest były woźny z jego szkoły, który dokonał już wcześniej kilku zabójstw. Historia chłopaka jest przedmiotem dyskusji w trakcie domówki, którą zorganizowała jego siostra, grana przez Katarzynę Gałązkę. Rodzeństwo korzysta z nieobecności ojca, który wyjechał w celach służbowych. Po drodze Kowalski porusza m.in. kwestie dotyczące alienacji w grupie rówieśników w szkole, problemów rodzinnych po odejściu matki czy miłosnego odrzucenia, które prowadzi do stalkingu. Jednak nie wszystko kończy się satysfakcjonująco. Szczególnie wątek stalkingu miał duży potencjał, a okazał się ostatecznie jedną z zagrywek reżysera do gry z widzem. I to taką, którą większość fanów gatunku szybki przewidzi. Szkoda, bo też z nim związana była jedna z najlepszych scen w całym filmie. Mimo tego nie wpłynęło to na spójność tonalną 13 dni do wakacji. Tego reżyser pilnował od początkowego przedstawienia głównego antagonisty w akcji, aż po sam finał.

Jak przystało na home invasion – akcja, niemal w całości, rozgrywa się w trakcie jednego wieczora w ogromnym, podwarszawskim domu (pełnego od technologii smart) – w pewnym sensie, równorzędnym bohaterze filmu względem występujących w nim postaci. Równie dobrze mogłaby być twierdzą, jak i więzieniem dla grupy osób. Wykorzystanie smart home okazało się prostym, ale skutecznym zagraniem, szczególnie przy zaaranżowaniu sytuacji, gdy bohaterowie nie mają pełnej kontroli nad technologią. To pomogło w budowaniu coraz większej atmosfery niepokoju, zagrożenia oraz utraty kontroli. A to reżyserowi wychodzi bardzo dobrze od momentu, gdy domówkę zakłóca nieproszony gość przy domofonie. Wtedy emocje zaczynają udzielać się wszystkim postaciom, a kontrapunktowe ukazanie reakcji na całą sytuację potęguje napięcie, przy którym aż mocniej zaciska się pięści. Od tej chwili możemy porzucić nastoletnie problemy i ekspozycję, by przejść w czysty horror, w którym panuje bezwzględność, ponurość i nihilizm. 13 dni do wakacji w pewnym zakresie rezonuje z Placem zabaw, niż z poprzednimi horrorami Kowalskiego, w których było więcej miejsca na humor. Ba, w jego najnowszym filmie choćby kolory są przytłumione, co też wpływa na ogólną atmosferę. Zgony są nagłe, bez większej celebracji i przerysowanej brutalności. Zabójca ma konkretny cel, za którym podąża krwawym szlakiem wytoczonym przez reżysera. A widz ciągle będzie starał się odgadnąć, kto się pod tą maską kryje, eliminując i rozważając różne tropy podrzucane przez twórców. Kowalski, tak jak w poprzednich filmach, pokazał, iż lubi zaskakiwać widza. Czy to szokując w zakończeniu Placu zabaw, bądź też bawiąc się tematem opętań w Ostatniej wieczerzy oraz wspomnianej wyżej, nagłej zmianie perspektywy we W lesie dziś nie zaśnie nikt 2. Tym razem zrobił to w przewrotnym zakończeniu, w ramach którego zabawił się z motywem final girl. Tych ostatnich kilka minut na pewno nie każdemu przypadnie do gustu, ale za to u fanów gatunku mogą wywołać lekki uśmiech na twarzy.

Patrząc na dotychczasową twórczość Bartosza M. Kowalskiego, to 13 dni do wakacji jest bez wątpienia jego najlepszym dotychczasowym dziełem. Zgodnym z ramami gatunku, konsekwentnym od początku do końca, bez próby „przeskoczenia rekina”, a jednocześnie bardzo uniwersalnym, przyziemnym i niepokojącym. O ile poprzednie filmy reżysera sugerowały, iż akcja dzieje się w Polsce, tak w tym przypadku mogłaby toczyć się pod Oklahomą, Paryżem, czy Łomżą, co może pomóc w przebiciu się na zagranicznych rynkach.
Z perspektywy fana horroru trudno nie kibicować Kowalskiemu i jego próbom zaszczepienia w rodzimej kinematografii cząstki grozy. Chociaż to droga wyjątkowa kręta i pełna dziur, bo kolejnych twórców próżno szukać. W końcu od „pierwszego polskiego slashera”, a więc premiery W lesie dziś nie zaśnie nikt, minęło już pięć lat, a od tamtego czasu filmy grozy wyprodukowane w Polsce można policzyć na palcach obu rąk. Czy 13 dni do wakacji coś zmienią w tej kwestii? Chociaż to kawał sprawnie zrealizowanego horroru, to nie jest niczym przełomowym i wywołującym efekt „wow”. A bez tego trudno sobie wyobrazić, żeby w polskim kinie powstała moda na horror.
Korekta: Magdalena Wołowska
Tekst powstał w ramach patronatu medialnego nad Octopus Film Festivalem, który odbywa się w dniach 5–10 sierpnia 2025 r. w Gdańsku.