Wpadliście na pomysł? Uważajcie, by nie wpaść w tarapaty! Elly (Bryce Dallas Howard) żyła rutyną uzależnionej od pisania bestsellerów samotnej kociary, aż fikcja wypadła z kart jej szpiegowskich powieści i zderzyła się z rzeczywistością. Nasza pisarka zamiast jednak trafić w szerokie ramiona wyfantazjowanego przez nią agenta Argylle (Henry Cavill), trafia na wybawcę-niedbalucha i kłamczucha. Agentowi Aidanowi (Sam Rockwell) do Bonda daleko, ale gwałtownie eliminuje siepaczy próbującej ją uprowadzić tajnej organizacji. Co się bowiem okazuje? Oto pisarska intuicja Elly stała się źródłem niepokoju służb wywiadowczych. Nasza dama w opałach trafiła w sam środek szpiegowskiej intrygi.
Komediowy samograj? Wszystko na to wskazywało. Wysoki budżet, wyluzowana obsada na drugim planie (Catherine O’Hara, Bryan Cranston), chwytliwe epizody w tle (Dua Lipa, Sofia Boutella, John Cena, Samuel L. Jackson), twórca "Kingsman: Tajnych służb" za kamerą i pomysłowy marketing z fikcyjną powieścią zapełniającą prawdziwe księgarskie półki to intrygujący zestaw. W punkcie wyjścia "Argylle – tajny szpieg" dworuje sobie z Flemingów, Ludlumów i Bondo-podobnych ekranizacji. Jako świadomie przesadzona parodia naśmiewa się z efekciarstwa dialogów, kartonowych postaci i schematycznych intryg powieści za trzy grosze. Z czasem scenariusz Jasona Fuchsa okazuje się także pochwałą literackiej kreacji, zabawą w przenikanie wyobrażonych światów oraz zdrowym żartem z pisarskich urojeń i blokad twórczych. Film Matthew Vaughna, jak na opowieść o bestsellerowej popkulturze przystało, szczypie również fanbazę z jej oczekiwaniami i chęcią przeniknięcia do głowy ulubionego pisarza. Musicie przyznać, iż całkiem obfity ten tematyczny kłębek. ale co z tego – zostaje po nim guzik z pętelką.
Trudno mieć żal do Vaughna, iż pozostał sobą, za to go przecież lubimy. Charakterystyczna dla jego filmografii kreskówkowa przemoc (tym razem z ograniczeniami kategorii PG-13), groteskowe eksplozje, słabość do zwolnionego tempa i nadmiaru cyfrowych efektów, a do tego tańcząca kankana kamera i podobnie dynamiczna choreografia walk dawały już jednak lepsze rezultaty. Kinetyczne sztuczki nie mają już tej świeżości, co kiedyś. Kicz operowej estetyki Vaughna po raz pierwszy męczy, a sceny mające w kulminacji wywołać ekstazę wywołują raczej ciarki żenady.
Szczeniacka wrażliwość Vaughna tym razem eksponuje chaos scenariusza. Wyżej wychwalany przeze mnie koncept fikcji przenikającej do rzeczywistości staje się w końcu jałowy. Gatunkowe prawidła, które najpierw stały się obiektem zgryźliwego komentarza, obiecując w "Argylle" całkiem niegłupią rozrywkę, gwałtownie wnikają do "niefikcyjnego" świata, ale nie czuć w tym zamysłu ani konsekwencji. Bohaterowie podrzucani, szarpani i obijani mają podobnie rozmazane motywacje: czarny charakter jest drewniany i stereotypowy, najciekawsza męska postać ugnie się wreszcie pod romantycznym schematem, a parająca się słowem główna bohaterka, jak na ironię, nie dostaje jednego zapadającego w pamięć dialogu.
Wszechobecny brak powagi mógłby jeszcze zadziałać w ramach sympatycznej lekcji na temat wychodzenia ze strefy komfortu, za które nasza emancypująca się cicha myszka zostanie nagrodzona porywem serca. Nikt tu jednak nie skupia się na przesłaniu. Zamiast tego uwagę twórców zajmują zwroty akcji nachodzące na zwroty akcji. Nieprzerwana ich seria unieważnia i tak lichy rysunek postaci, w efekcie czego bohaterka przypomina kukiełkę na usługach zachwyconego kolejnymi twistami scenarzysty. Im twistów więcej, tym bardziej obojętnieje stawka wydarzeń, a emocje przygasają. W finale poczuć się można emocjonalnie wypranym, w czym zresztą znów widzę pewną ironię. Pisarka Elly ma przecież problem z napisaniem ostatniego rozdziału. Czyżby fikcja znów przenikła do rzeczywistości?
Komediowy samograj? Wszystko na to wskazywało. Wysoki budżet, wyluzowana obsada na drugim planie (Catherine O’Hara, Bryan Cranston), chwytliwe epizody w tle (Dua Lipa, Sofia Boutella, John Cena, Samuel L. Jackson), twórca "Kingsman: Tajnych służb" za kamerą i pomysłowy marketing z fikcyjną powieścią zapełniającą prawdziwe księgarskie półki to intrygujący zestaw. W punkcie wyjścia "Argylle – tajny szpieg" dworuje sobie z Flemingów, Ludlumów i Bondo-podobnych ekranizacji. Jako świadomie przesadzona parodia naśmiewa się z efekciarstwa dialogów, kartonowych postaci i schematycznych intryg powieści za trzy grosze. Z czasem scenariusz Jasona Fuchsa okazuje się także pochwałą literackiej kreacji, zabawą w przenikanie wyobrażonych światów oraz zdrowym żartem z pisarskich urojeń i blokad twórczych. Film Matthew Vaughna, jak na opowieść o bestsellerowej popkulturze przystało, szczypie również fanbazę z jej oczekiwaniami i chęcią przeniknięcia do głowy ulubionego pisarza. Musicie przyznać, iż całkiem obfity ten tematyczny kłębek. ale co z tego – zostaje po nim guzik z pętelką.
Trudno mieć żal do Vaughna, iż pozostał sobą, za to go przecież lubimy. Charakterystyczna dla jego filmografii kreskówkowa przemoc (tym razem z ograniczeniami kategorii PG-13), groteskowe eksplozje, słabość do zwolnionego tempa i nadmiaru cyfrowych efektów, a do tego tańcząca kankana kamera i podobnie dynamiczna choreografia walk dawały już jednak lepsze rezultaty. Kinetyczne sztuczki nie mają już tej świeżości, co kiedyś. Kicz operowej estetyki Vaughna po raz pierwszy męczy, a sceny mające w kulminacji wywołać ekstazę wywołują raczej ciarki żenady.
Szczeniacka wrażliwość Vaughna tym razem eksponuje chaos scenariusza. Wyżej wychwalany przeze mnie koncept fikcji przenikającej do rzeczywistości staje się w końcu jałowy. Gatunkowe prawidła, które najpierw stały się obiektem zgryźliwego komentarza, obiecując w "Argylle" całkiem niegłupią rozrywkę, gwałtownie wnikają do "niefikcyjnego" świata, ale nie czuć w tym zamysłu ani konsekwencji. Bohaterowie podrzucani, szarpani i obijani mają podobnie rozmazane motywacje: czarny charakter jest drewniany i stereotypowy, najciekawsza męska postać ugnie się wreszcie pod romantycznym schematem, a parająca się słowem główna bohaterka, jak na ironię, nie dostaje jednego zapadającego w pamięć dialogu.
Wszechobecny brak powagi mógłby jeszcze zadziałać w ramach sympatycznej lekcji na temat wychodzenia ze strefy komfortu, za które nasza emancypująca się cicha myszka zostanie nagrodzona porywem serca. Nikt tu jednak nie skupia się na przesłaniu. Zamiast tego uwagę twórców zajmują zwroty akcji nachodzące na zwroty akcji. Nieprzerwana ich seria unieważnia i tak lichy rysunek postaci, w efekcie czego bohaterka przypomina kukiełkę na usługach zachwyconego kolejnymi twistami scenarzysty. Im twistów więcej, tym bardziej obojętnieje stawka wydarzeń, a emocje przygasają. W finale poczuć się można emocjonalnie wypranym, w czym zresztą znów widzę pewną ironię. Pisarka Elly ma przecież problem z napisaniem ostatniego rozdziału. Czyżby fikcja znów przenikła do rzeczywistości?