Życie Chucka rozpoczyna się niemalże jak kolejny odcinek Strefy mroku. Zapadają się kolejne obszary Kalifornii, przerwy w dostawie prądu stają się coraz częstsze, światowa cywilizacja stopniowo upada – wszyscy szykują się pomału na nadchodzący koniec. Nauczyciel Marty Anderson dostrzega jednak obrazek niepasujący do tego pandemonium – billboardy i przekazy medialne dotyczące niejakiego Chucka Krantza, dziękujące mu za „39 wspaniałych lat”. Ani Marty, ani jego bliscy nie mają jednak bladego pojęcia, kim jest człowiek, którego twarz widzą na każdym kroku.
Mike Flanagan, podążając wiernie za literackim pierwowzorem Stephena Kinga, gwałtownie wyjaśnia jednak widzom, kim jest Chuck Krantz – pokazując jego życie niechronologicznie, od momentu przedwczesnej śmierci aż po okres dorastania, dokonując przy okazji zwrotu od tajemniczej opowieści z dreszczykiem w stronę ciepłej, słodko-gorzkiej obyczajówki. Reżyser łączy w filmie kilka Kingowskich tendencji i trybów opowiadania – chociaż film opiera się przede wszystkim na pełnych niewymuszonego uroku interakcjach między bohaterami i obyczajowych miniaturkach, zawsze są one podszyte kryjącym się pod powierzchnią mrokiem.
Podobnie jak nowelka, film Flanagana dzieli się na trzy akty, połączone postacią tytułowego bohatera, niepozornego księgowego, odnajdującego sens życia w najprostszych rzeczach – spontanicznym tańcu do rytmu wygrywanego przez uliczną perkusistkę czy codziennych pogawędkach z dziadkami. Ci widzowie, którzy zakochali się w twórczości Kinga po obejrzeniu Skazanych na Shawshank czy Zielonej mili (w książce Stephen King. Sprzedawca strachu określeni złośliwie jako „niedzielni fani”), nie powinni zatem narzekać. Inni mogą jednak zarzucić twórcom nadmierny sentymentalizm i zbyt nachalne granie na widzowskich emocjach. To prawda, iż przeniesiona wprost z pierwowzoru narracja z offu (czytana przez Nicka Offermana) ociera się momentami o tautologię, z kolei w finałowej scenie bardziej cyniczny odbiorca może dostrzec nie afirmację życia ze wszystkimi jego aspektami, tylko naiwne wypieranie rzeczywistości. Największy problem filmu wynika jednak z faktu, iż Flanagan trochę zbyt ochoczo dopowiada to, co w nowelce pozostawało otwarte na interpretację. Główna metafora filmu wyjaśnia się dość szybko, ciąg dalszy sprawia więc momentami wrażenie kręcenia się w kółko.
Powyższe uwagi to jednak przede wszystkim zwykłe fanowskie szukanie dziury w całym. Ostatecznie bowiem wierność literze pierwowzoru wychodzi Flanaganowi na dobre. Przeszczepione z nowelki dialogi i monolog narratora przemycają do filmu trochę cierpkiego Kingowskiego humoru, a odwrócenie chronologii zdarzeń pozwala odbić, powtarzany regularnie pod adresem pisarza, zarzut o rozczarowujące zakończenia jego fabuł. Z kolei banały o „cieszeniu się życiem” nabierają na ekranie życia dzięki emocjonalnej szczerości twórców i fantastycznie dobranej obsadzie. Wcielający się w Chucka Tom Hiddleston, Benjamin Pajak i Jacob Tremblay potrafią oddać pozorne wycofanie bohatera, pod którym kryją się niezmierzone pokłady życzliwości wobec świata. Na drugim planie z kolei błyszczą dwa „małżeńskie” duety – Mark Hamill i Mia Sara w rolach dziadków ładnie równoważą przeciwstawne charaktery swoich postaci, z kolei występujący w prologu Chiwetel Ejiofor i Karen Gillan zmieniają opowieść o nadchodzącej apokalipsie w przejmującą historię miłosną.
Już Doktor Sen i Gra Geralda pokazały, iż Flanagan jak mało kto potrafi przenieść prozę Kinga na ekran – tak, aby zachować wierność pierwowzorowi, a zarazem naznaczyć go własnym autorskim stylem. Życie Chucka tylko tę renomę potwierdza, przypominając przy okazji o bardziej emocjonalnym aspekcie twórczości pisarza. Jest to szczególnie cenne teraz, parę miesięcy po premierze horrorowo-komediowej ekranizacji Małpy i w oczekiwaniu na adaptacje dystopijnych Wielkiego marszu i Uciekiniera. Sceptycy powiedzą zapewne, iż Stań przy mnie to wciąż najlepsza adaptacja „sentymentalnego Kinga” (i pewnie będą mieli rację), nie zmienia to jednak faktu, iż film Flanagana to crowdpleaser w najlepszym tego słowa znaczeniu – przepełniony ciepłem i sympatią do bohaterów, ale nieodwracający wzroku od mroczniejszych elementów historii. Jako fan Kinga, nie mógłbym prosić o więcej.