Kamila Kasprzak-Bartkowiak: Père-Lachaise to jeden z najsłynniejszych paryskich cmentarzy i wasza nazwa. To jakaś większa inspiracja czy przypadkowo wybrana nazwa?
Filip Głowski: Jak większość zespołów, nazwę wybraliśmy, ponieważ brzmiała po prostu dobrze oraz pasowała do tematyki naszej muzyki. Z czasem coraz bardziej utożsamialiśmy się z tym miejscem ze względu na pochowanych tam artystów i całą otoczką tego miejsca – stąd wers:
„Żyjmy tak, żeby za pięćdziesiąt lat pochowali nas na Père-Lachaise”.
Tim Curtis: Jak cała nasza twórczość, ta nazwa też jest post, postkoncepcyjna. Dźwięczność nazwy była pierwsza, natomiast dzisiaj przyświeca nam idea życia artystyczną pełnią. Oscar Wilde, Edith Piaf, Jim Morrison to tylko część niesamowitych osób, która tam spoczywają.
K.K.-B.: A czego wypadkową jest wasza muzyka? Gustów, które jak można zobaczyć po udostępnionych przez was w mediach społecznościowych playlistach, są różne i wspólne jednocześnie, czy jeszcze innego konsensusu?
Oliwier Czajkowski: Każdy z nas ma trochę zimnej fali w sobie, pomimo, iż na co dzień słuchamy kompletnie różniących się od siebie artystów. Co do „innego konsensusu”, to na pewno duży wpływ na naszą muzykę miało nasze spojrzenie na świat i to, z czym każdy z nas się spotyka codziennie.



Jakub Grzechowiak: Myślę, iż każdy z nas zostawił na płycie swoje przeżycia. Teraz kiedy słucham albumu, przypominam sobie stany, w których byłem, te lepsze i te gorsze.
K.K.-B.: Nie obawiacie się ograniczenia do jednej stylistyki i łatki z napisem „post-punk” lub „zimna fala”? Czy może za wcześnie na tego typu refleksje?
Mikołaj Stopczyński: Łatki post-punku i zimnej fali są przede wszystkim punktami wyjścia, które wbrew pozorom dają nam ogromne możliwości. Każdy z naszej szóstki wnosi do zespołu inne doświadczenia jako odbiorca kultury, inną wrażliwość muzyczną.
Łatki traktujemy jako pewne założenia i wytyczne, co widać także na albumie, gdzie przypinany nam duch Siekiery unosi się w maksymalnie trzech utworach. Z kolei powstające na ostatnich próbach nowe kompozycje mogą być zaskoczeniem dla słuchaczy.

fot. Łukasz Walczak
K.K-B.: Jednak gdyby zacząć od początku, to jesteście jeszcze młodym stażowo i wiekowo zespołem, bo jeżeli się nie mylę, zaczęliście grać krótko przed I Ogólnopolskim Konkursem Zespołów Rockowych im. Mikołaja Matyski w Gnieźnie w 2023 roku, gdzie zresztą zdobyliście serca jurorów. Natomiast swoją debiutancką płytę pt. „Wszystko wokół wreszcie płonie” wydaliście w listopadzie zeszłego roku. Taka miała być kolej rzeczy?
Tim Curtis: Konkurs pojawił się trochę znienacka i równie spontaniczne było nasze zgłoszenie, przemyślane w ciągu zaledwie kilka chwil. Gdyby nie to, pokazalibyśmy się światu prawdopodobnie pół roku później, bo taki był wstępny plan.
Natomiast wygrana naładowała nas energetycznie na cały długi czas tworzenia płyty i myślę, iż właśnie tak miało być. Dla mnie to niesamowite, iż pierwsze 10 koncertów zagraliśmy przed wydanym materiałem, wcale nie szukając do tego okazji.
K.K.-B.: Jak wyglądała praca nad płytą i co było w niej najważniejsze?
Mikołaj Stopczyński: Najważniejsze było to, iż udało się nam nie pozabijać (śmiech). Mówiąc bardziej serio, sam proces komponowania był najprzyjemniejszy i do dziś pamiętam chociażby euforia po zagraniu pierwszej wersji „W ciągłym biegu” czy pierwszą próbę, gdy praktycznie od razu napisaliśmy „Nie krzycz, nie płacz”.
W studiu długo walczyliśmy nad brzmieniem płyty i trudno było nam osiągnąć kompromis, w tym także często z winy mojego perfekcjonizmu.
Pierwszy album był dla nas realizacyjnym wyzwaniem i wzbogacił nas o nowe doświadczenia, jednak najważniejsze jest poczucie, iż stworzyliśmy go razem i nie powstałby bez nikogo z naszej szóstki, naszych przyjaciół i wsparcia najbliższych.
K.K.-B.: Skoro jesteśmy już przy pracy i tworzeniu, to najpierw pytanie do gitarzystów: Oliwiera i Filipa, czyli jak zaczęła się wasza przygoda z tymi instrumentami? Mieliście swoich idoli oraz styl, w jakim chcieliście grać, czy to bardziej złożony proces?
Oliwier Czajkowski: Muzyka jest obecna w moim życiu, odkąd pamiętam, a wynikiem słuchania tej muzyki stała się gitara. Przełom nastąpił, kiedy dostałem na święta swoje wiosło; jak dobrze pamiętam, miałem wtedy 12 lat.
Podstawy poznałem na lekcjach, jednak gwałtownie stałem się samoukiem i ten proces trwa już 9 lat. Miałem tak jak inni swoich idoli gitarowych. Zaczynając od jazzu, gdzie to Grant Green sprawił, iż zakochałem się w tym gatunku, kończąc na rocku progresywnym, gdzie po dziś Alex Lifeson z Rushu i Adam Jones z zespołu Tool są moją inspiracją.



Filip Głowski: Przygoda z muzyką zaczęła się u mnie relatywnie niedawno, bo dopiero w ósmej klasie podstawówki zacząłem słuchać zespołów rockowych skupiających uwagę na instrumentalnej części utworów. Do wzięcia po raz pierwszy do ręki basu, bo właśnie na tym instrumencie zacząłem grać, skłonił mnie Green Day, który po dzisiejszy dzień jest moją największą inspiracją.
Natomiast po gitarę elektryczną sięgnąłem w pierwszej klasie liceum i to z nią odkryłem swój największy potencjał. Inspiracje czerpię cały czas z przeróżnych zespołów punkowych, grunge’owych czy metalowych, jak i moich znajomych muzyków, dzięki którym jestem również właścicielem perkusji, przez co cały czas rozwijam swoje muzyczne horyzonty.
K.K.-B.: jeżeli mamy gitarzystów, to musi też być basista. Czym podyktowany był z kolei u ciebie, Michał, wybór gitary basowej?
Michał „Miszel” Stefański: Moja przygoda z instrumentem zaczęła się jeszcze w podstawówce, kiedy z bratem odkryliśmy świat muzyki gitarowej. Słuchaliśmy wtedy zespołów takich jak Metallica, System of a Down, Billy Talent czy Papa Roach.

fot. Łukasz Walczak
Mój brat Maciej rozpoczął wtedy naukę gry na gitarze elektrycznej, co zainspirowało mnie samego do sięgnięcia po instrument. Zagłębiałem się trochę bardziej w samą muzykę, oglądałem nagrania z koncertów ulubionych wykonawców czy też covery na YouTubie.
Wtedy zadecydowałem, iż sięgnę po bas. Najbardziej do mnie przemawiał ten instrument i już wtedy się nie myliłem. W późniejszym czasie zacząłem grać na gitarze elektrycznej i podjąłem próby nauki gry na perkusji, ale jednak bas jest instrumentem, który czuję najbardziej i z którym się czuję najpewniej na scenie czy w studiu.
K.K.-B.: Dalej mamy perkusję, czyli tradycyjnie nieco schowany, bo ustawiony na tyle sceny instrument. Mikołaj, jak to się stało, iż zacząłeś na niej grać i czy też z jej wyborem wiązały się jakieś konkretne plany i wyobrażenia?
Mikołaj Stopczyński: Przygoda z perkusją rozpoczęła się w młodym wieku, a co zabawne, zaczęła się w Centrum Kultury Scena To Dziwna – miejscu, gdzie dziś pracuję i działam. To instrument pozwalający na ogromną kreatywność, a przy tym idealnie pasujący do mojego ADHD.
Od początku chciałem być niczym Danny Carey czy Neil Peart i wciąż powoli dążę do osiągnięcia ich poziomu. Grając w Père-Lachaise, bardziej stawiam jednak na postpunkową repetytywność niż progowe inspiracje, jednak to też może się niedługo zmienić…
K.K.-B.: Jednym z ostatnich elementów, domykającym instrumentarium Père-Lachaise jest mniej kojarzony z rockowym uniwersum moog. Jakub, opowiedz więcej o tym syntezatorze i twojej elektronicznej pasji, która ma swoje początki przed PL…
Jakub Grzechowiak: Z mojej perspektywy moog w muzyce Père-Lachaise wyszedł właśnie o wiele bardziej z brzmień rockowych niż elektronicznych – na moją grę bardzo mocno wpłynął styl Józefa Skrzeka, klawiszowca supergrupy SBB. Syntezator sam w sobie traktuję jak każdy inny instrument – jako narzędzie.
Podczas pracy nad pierwszą płytą pozwolił mi na udźwiękowienie pewnych emocji, które w tamtym okresie we mnie trwały – część z tych emocji odeszła w niepamięć, część z nich wyewoluowała. Kto wie, czy przy kolejnym wydawnictwie nie usłyszymy nowego instrumentu u boku mooga (śmiech).
K.K.-B.: I wreszcie nie byłoby zespołu, gdyby nie wokal. Tim, jak pracowałeś nad głosem i czy łatwo było przestawić się z rapu na bardziej tradycyjne śpiewanie?
Tim Curtis: Całe życie pracuję głosem, nie tylko w muzyce. Od kółek teatralnych, przez prowadzenie audycji radiowych, do prowadzenia szkoleń i wykładów, więc podstaw dotyczących pracy przeponą i higieną głosu uczyłem się jeszcze jako dziecko.

fot. Łukasz Walczak
Dużo dała mi praca w studio z Kolektywem Fala, a przede wszystkim z Chaosem i Zippym, potem kilka lekcji śpiewu u Pauliny Tarnowskiej i Agaty Zakrzewskiej i tak powoli coraz bardziej się przyzwyczajam.
Co do przestawienia się, to najtrudniej było mi zmienić sposób pisania tekstów, bo przy śpiewanych frazach inne rzeczy są ważne niż w rapie. przez cały czas ze śpiewaniem czuję się jak dziecko we mgle.
Kuba Grzechowiak zawsze mi mówi, iż kurde, przecież słyszę, ale mój problem polega na tym, iż śpiewam, korzystając z intuicji, a nie wiedzy, jak to robić, przez co łatwo się rozstroić. I wtedy to właśnie Kuba ratuje mnie regularnymi rozśpiewkami i pozwala mi osiągać w studio dokładnie to, co najlepsze.
K.K.-B.: Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o teksty, które są moim zdaniem choćby lepsze niż muzyka, bo jest w nich miłość i samotność, pragnienie stabilizacji i lęk przed nieznanym, a także refleksja nad niszczoną przez nas planetą oraz życiową pogonią. Pokusiłabym się wręcz o stwierdzenie, iż to głos waszego pokolenia. Jak się rodzi i powstaje?
Tim Curtis: Teksty na naszym debiucie to po prostu spontaniczny, acz intencjonalny efekt procesu. zwykle bazę piszę zainspirowany muzyką, dzięki której zapraszam się do przeżywania emocji. Staram się sięgnąć do sedna tych stanów i doświadczeń. Jedyne, na co technicznie staram się zwracać uwagę, to synestezja i uniwersalność filtrowana przez moje doświadczenie osobiste.

fot. Łukasz Walczak
Czasem natchnie mnie coś, co zobaczę albo usłyszę, na przykład „Trzy sekundy ciszy” pisałem w emocjach po przesłuchaniu wywiadu z Irańczykiem, „Zaufałem światu” to bezpośredni follow up do utworu „Circles” Maca Millera, a „Konwalie” to inspiracja utworem „Awokado” zespołu Dubska. Potem wspólnie w studio z resztą zespołu czyścimy teksty już stricte pod względem brzmieniowym.
Nowe teksty, które usłyszcie najprawdopodobniej w drugiej połowie roku, piszę w trochę inny sposób, bo częściej opowiadam w nich nie swoje historie. Sięgam do zasłyszanych uczuć i doświadczeń po to, żeby je nagłośnić, bo z jakiegoś powodu wydają się dla mnie ważne. Pytam chłopaków, ale też czasem ludzi nam dużo dalszych, co chcieliby opowiedzieć, i przepuszczam przez swój styl. przez cały czas jednak kierujemy się wizją postkoncepcyjną, w której łączymy i nadajemy znaczenie dopiero po akcie tworzenia.



K.K.-B.: A jak wyglądają najbliższe plany i czy wygrana w gostyńskich Rockowaniach dodatkowo was wzmocniła?
Michał „Miszel” Stefański: Wygrana z pewnością wpłynęła na nas pozytywnie. Oczywiście towarzyszyła nam wielka euforia i poczucie bycia zauważonym, ale myślę, iż jednocześnie była to dla nas lekcja. Nowe doświadczenie, które pokazało nam, iż musimy dalej pracować, musimy i chcemy.

fot. Łukasz Walczak
Do samego konkursu podeszliśmy bardziej jak do następnego koncertu i tak też graliśmy. Samo wydarzenie dodało nam sporej motywacji do dalszego działania, ale też było idealną okazją do poznania innych zespołów.
A motywacja szczególnie teraz jest nam potrzebna, ponieważ jesteśmy zaraz przed rozpoczęciem naszej trasy.
Zagramy koncerty we Wrocławiu, Katowicach, Krakowie, Poznaniu, Warszawie i Bydgoszczy. Pomimo iż jest to dla nas pierwsza trasa, jesteśmy optymistycznie nastawieni. Na pewno nie zabraknie energii na scenie, a mamy nadzieję, iż pojawi się również pod nią.
Jakub Grzechowiak: Zgadzam się z przedmówcą.