Oglądając "Wrócicie do siebie", tym mocniej (niż wcześniej) doceniłam "To nie mój film" Marii Zbąskiej (choć już wtedy mnie ujął). Polska reżyserka opowiada o tym samym, o czym mówi Jonás Trueba. Oboje są mniej więcej z tego samego pokolenia (dzieli ich zaledwie sześć lat). Oboje potrafią już spojrzeć na miłość nie tylko przez pryzmat "pierwszych trzech lat zakochania", endorfin zasłaniających wady partnera i rutynę codzienności. Oboje też mają chęć otwarcia drzwi do tego, co dzieje się, gdy związek staje na skraju wypalenia. Gdy para nie jest toksyczna, przemocowa, gdy nie ma wielkich traum, ale nie ma też już zauroczenia, gdy iskra ulatnia się wśród znoju pracy, letnich burz, jesiennych szarug. To temat trudniejszy, ale też i ciekawszy. Pytanie co się z nim stanie na ekranie.Reklama
Miłość czterdziestolatków
U Marii Zbąskiej bohaterowie około 40-tki postanawiają dać swojemu związkowi ostatnią szansę i wyruszają na wyprawę wzdłuż Bałtyku w środku mroźnej zimy. Rzucają wyzwanie sobie i przyrodzie. Zabraniają sobie noclegów w pensjonatach, ciepłych kąpieli, a choćby zapasu energii w worku z powerbankami. Plecak, namiot, sanki i kilka puszek z jedzeniem, i w drogę. Przetrwają, nie złamią zasad, zostaną razem. W innym przypadku nowym osobom będą opowiadać o swoim dzieciństwie, lękach i nadziejach. To się sprawdza. Zupełnie inaczej jest u Jonása Trueby.
Poruszony temat jest ten sam. Sytuacja jest adekwatnie identyczna, chociaż pora roku inna. Alex (Vito Sanz) i Ale (Itsaso Arana; aktorzy parę u Trueby grają już po raz trzeci - po filmach "Sierpień w Madrycie" i "Tenéis que venir a verla") pewnej letniej nocy dochodzą do wniosku, iż się rozstają, bo od dawna się od siebie oddalali. Decyzję postanawiają uczcić - na modłę amerykańskich imprez rozwodowych i w myśl przekonania, iż świętować należy nie początki (to banał), a końce (świadome, otwierają drogę ku czemuś lepszemu). Ochoczo od poranka przystępują do przygotowań i zapraszania gości. "Nie wrócimy w kolejnym sezonie" - mówi Ale znajomemu aktorowi, któremu przekazuje wieści. To się jeszcze okaże, ale póki co pierwszy zaintrygował mnie tylko o tyle o ile.
Jakby "Dzień świstaka"?
Truebie brakuje lekkiego "flow" tak mocno obecnego u Zbąskiej. W polskim filmie rozmowy bohaterów są naturalne, prawdziwe, szczere, życiowe, rożne, coś wnoszą, zmieniają. W kobiecą bohaterkę wciela się Zofia Chabiera, bez doświadczenia aktorskiego, co buduje jeszcze jeden poziom świeżości tej produkcji. Tu włosy mogą być nieumyte, ciała zmęczone i przemarznięte, a pokusa zjedzenia frytek stać się może największą pokusą życia, transgresją totalną.
Trueba stawia na coś innego. Na pierwszy plan wysuwa się powtarzalność z nutą lekkiej wariacji. Jak w "Dniu świstaka"? Trochę tak, trochę nie. adekwatnie przez cały film słyszymy ciągle tę samą historię, niemal te same słowa i uzasadnienia, którymi bohaterowie dzielą się ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi, obwieszczając im fakt swojego rozejścia. "Zabawa" polega na odkrywaniu różnych reakcji zaproszonych, ale Trueba zdaje się nie znać w tej grze umiaru i wpada w koleiny nachalnego refrenu.
Podążając za Fellinim
W miłość twórca wplata wątki autotematyczne. W wywiadach powtarza nawet, iż "Wrócicie do siebie" jest wersją opowieści o kryzysie filmowca, jego "Osiem i pół" Felliniego.
Alex i Ale są wolnymi strzelcami, ona reżyserką, on aktorem, i "Wrócimy do siebie" zamienia się w film w filmie. Zamazują się granice między parą przeżywającą kryzys w "prawdziwym" życiu, a parą, która przedstawiona jest w filmie, nad którym pracują. Wnosi to pewien urok, na pewno tak odebrać można kinowe karty tarota, które pojawiają się w jednym z wątków, na pewno kinomanów ucieszy dyskusja o "Dziesiątce" Blake’a Edwardsa, a także udział Fernando Trueby (ojca Jonása, wybitnego filmowca hiszpańskiego, tu w roli... ojca) oraz rozmowy o pracy od zlecenia do zlecenia, bez etatu. Ale może też niepotrzebnie gmatwa całość?
Jak u Woody’ego Allena?
O ile jeszcze dyskusje filmowe mogą łechtać miło kinofilskie pasje, o tyle analizy miłości w kontekście pism Kierkegaarda, Schopenhauera i Nietzschego, nadają "Wrócicie do siebie" ton dość zaskakujący. Może spodobałby się młodemu Woody'emu Allenowi? W jego stronę Trueba bezpośrednio się nie skłania (więcej u niego odniesień do Bergmana), ale gdzieś pomiędzy kadrami czuć ducha "Annie Hall".
Tylko u Trueby Nowy Jork zamieniony zostaje w Madryt. Inny niż u Almodóvara. Mniej szalony, przez cały czas jednak żywiołowy i dynamiczny, nieturystyczny. Jest czymś więcej niż tłem dla historii Ale i Alexa. Tak jak i u Marii Zbąskiej Bałtyk był bohaterem, a nie tylko krajobrazem wiejącym lodem, tak i u Trueby Madryt jest postacią wplecioną w rozstaniowe przyjęcie i przygotowania do niego.
Romans? Melodramat? Komedia? Dramat?
Trueba wspomina: "Na planie Vito i Itsaso powtarzali, iż ten film ma swój szczególny, dość trudny do uchwycenia ton. Jest komediowy, ale w przygnębiający sposób. Film konfrontuje dwóch zdołowanych ludzi, którzy starają się nie okazywać smutku. Ma to swój specyficzny urok... Kiedy Alex mówi o filmie Blake'a Edwardsa: 'wygląda jak komedia, ale to dramat o parze i kryzysie wieku średniego', być może mówi to też o 'Wrócicie do siebie'".
Trochę to kino o miłości, o rozstaniu, o pragnieniu bycia razem, o kinie, o Madrycie, o kryzysie wieku średniego i kryzysie wypalenia. Ja pozostanę z falami Bałtyku, ale i Trueba na pewno znajdzie swoich zachwyconych widzów.
5,5/10
"Wrócicie do siebie", reż. Jonás Trueba, Hiszpania, Francja 2024, dystrybutor: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 23 maja 2025 roku.