W ostatnich latach świat ujrzało kilka udanych premier, których reżyserkami były aktorki: "Nie martw się kochanie" Olivii Wilde, "Córka" Maggie Gyllenhaal czy, last but not least, "Barbie" Grety Gerwig. Ten ostatni stał się jednocześnie najlepiej zarabiającym filmem w historii, który został nakręcony przez kobietę. Samą Gerwig media już całkiem otwarcie określają mianem "bohaterki naszych czasów", uosabiającą przyszłość branży i mogącą stanowić inspirację dla kolejnych pokoleń twórczyń. Z roku na rok rośnie w siłę reprezentacja aktorek-reżyserek, które za kamerą czują się równie swobodnie, co przed nią. Skąd ten wzrost zainteresowania produkcją i reżyserowaniem wśród gwiazd ekranu? A może ta tendencja wcale nie jest większa – tylko aktorki w końcu mają przestrzeń, aby przemówić we własnym imieniu?
Gdzie nie spojrzę, tam czytam, iż to już trochę klisza w fabryce snów – dobrze zarabiający, rozpoznawalni aktorzy, być może znużeni latami występów na ekranie, zaczynają się wiercić na dotychczasowych aktorskich stołkach i próbują przesiąść się na te z napisem "reżyser", "producent" czy "scenarzysta". Motywacją do zmiany stanowiska może być, oczywiście, chęć samorozwoju, eksploracja innych wymiarów sztuki filmowej lub, po prostu, głód wyzwań. Równie często jednak owa transgresja ma wymiar zupełnie pragmatyczny: w hollywoodzkim systemie produkcji status producenta lub reżyserki nie dość, iż skutkuje zwiększeniem dochodów, to umożliwia większą kontrolę nad kształtem scenariusza i znaczeniem odgrywanej postaci. Nic więc dziwnego, iż aktorzy, lub też, coraz częściej, aktorki, dążą do poszerzenia zakresu swoich obowiązków w procesie prac nad filmem.
Mogłoby się wydawać, iż w silnie zmaskulinizowanym Hollywood ścieżka reżysersko-produkcyjna jest chętniej wybierana przez aktorów – dość wymienić Clinta Eastwooda, Mela Gibsona czy Bena Afflecka, którzy słyną ze swoich złączonych w ciasnym splocie scenicznych i reżyserskich tożsamości. Zresztą, mnie również w trakcie pisania jako pierwsze pod klawiaturę nasuwają się formy męskoosobowe – w końcu reżyserzy i producenci wciąż przeważają liczbowo w fabryce snów, choć bardzo chciałabym móc napisać inaczej.
To jednak zwodnicza impresja, która, być może, stopniowo traci na aktualności – w końcu w ostatnich latach stery produkcji coraz częściej przejmują także aktorki. I nie może to być tylko i wyłącznie kwestia widoczności, zwiększonej – chociażby – konsekwencjami ruchu #metoo. Przypadki reżyserujących gwiazd, jak Angelina Jolie ("Niezłomny", "Najpierw zabili mojego ojca"), Jodie Foster ("Tate – mały geniusz") czy Natalie Portman ("Opowieść o miłości i mroku") przestają być odosobnione; wtórują im sukcesy nie tylko projektów Gerwig lub Wilde, ale i Julie Delpy, Mirandy July czy Reginy King, której pełnometrażowy debiut "Pewnej nocy w Miami" został w 2020 roku nominowany do Oscara w trzech kategoriach. Nikogo nie dziwi już również, iż to właśnie aktorki są odpowiedzialne za sukcesy popularnych serii; iż sprawnie i błyskotliwie reinterpretują telewizyjne gatunki (jak Phoebe Waller-Bridge, Pamela Adlon czy Lena Dunham) albo chociaż wybrane odcinki serii, w których występują – w końcu Robin Wright umiejętnie poprowadziła kilkanaście epizodów "House Of Cards", a Rhea Seehorn była odpowiedzialna za jeden z fragmentów "Zadzwoń do Saula".
Brzmi to wszystko na tyle hurraoptymistycznie, iż aż chciałoby się postawić w tym miejscu kropkę i zatrzymać się na warstwie budujących wyliczeń. Obrazek wydaje się przecież całkiem udany: gorzej, gdy okazuje się marketingową zdrapką, pod która kryją się luki, pęknięcia i nieobecności. Dane na temat obecności kobiet w Hollywood nie pozostawiają złudzeń. Statystyki wykazują, iż wśród osób zajmujących się reżyserią w 2019 roku tylko 10% stanowiły kobiety. Jak informuje Forbes, pomimo sukcesu "Barbie" liczba najbardziej dochodowych filmów stworzonych przez kobiety przez cały czas jest bardzo niska. W 2021 roku kobiety stały za kamerą przy zaledwie 12 spośród 100 najpopularniejszych filmów w kasach kinowych – mniej o 4% niż cztery lata wcześniej. Nierówności widać także w przypadku nominacji za reżyserię do Złotych Globów, Oscarów, nagród Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych i Critics’ Choice Awards: z 325 nominacji w latach 2008-2022 aż 91,1% przyznano reżyserom płci męskiej. Patrząc na te dane, pcha się na usta smutna konstatacja, iż kasowy sukces kina Grety Gerwig wiosny kobiet w branży nie czyni.
Samotność feminatywów
W przypadku aktorek chęć poszerzenia kompetencji to zatem rzadko przejaw megalomanii, a częściej – frustracji i pragmatyzmu. Bo rozmowa o aktorkach-reżyserkach lub aktorkach-producentkach to de facto rozmowa o nierównościach w branży. Przyglądając się statystykom, tym istotniejsze wydaje się zaangażowanie kobiet na innych polach, niż stricte sceniczne. Chęć zmiany układu sił w przemyśle filmowym i zniwelowania panującej w filmowym świecie dyskryminacji pcha je do negocjowania zakresu swoich dotychczasowych kompetencji. Dla nieraz uciszanych na planach aktorek to często jedyna droga, aby ich zdanie zostało wysłuchane i respektowane – choć choćby takie gwiazdy jak Wilde czy Gyllenhaal wciąż muszą zmagać się z uprzedzeniami i seksizmem. Status producentki lub reżyserki pozwala im na realizację bardziej zniuansowanych scenariuszy, oferujących historie bliższe kobiecego doświadczenia.
Jedną ze ścieżek umożliwiających aktorkom zwiększenie artystycznej swobody jest prowadzenie własnej firmy produkcyjnej. Swoje "domy" od lat 90. z powodzeniem prowadzą takie twórczynie jak Drew Barrymore, Salma Hayek czy Charlize Theron, które szerokiej publiczności wciąż mogą kojarzyć się głównie z popularnymi blockbusterami. W ciągu ostatnich dekad do ich grona dołączyło wiele uznanych aktorek: od Margot Robbie i Scarlett Johansson po Amy Adams i Kerry Washington. Firmy prowadzone przez kobiety rozkwitły szczególnie w momencie pojawienia serwisów streamingowych zgłaszających zapotrzebowanie na treści, które w kinie głównego nurtu mogły uchodzić za niszowe. Projekty sygnowane nazwiskami artystek, często mające na celu zwiększenie różnorodności postaci kobiecych w kinie, chętniej podejmują wcześniej wykluczane i przełamujące schematy perspektywy – na przykład dla przedstawicielek mniejszości lub dojrzałych aktorek.
Symboliczny wydaje się w tym kontekście przypadek Halle Berry, która była pierwszą (i, co istotne, wciąż jedyną) czarną laureatką Oscara za najlepszą kobiecą rolę pierwszoplanową. W 2020 roku wyreżyserowała debiut "Poobijana", w którym zagrała również główną rolę. Dramat opowiada o byłej zawodniczce MMA walczącej o odzyskanie siły i sprawczości po latach niepowodzeń. Początkowo główną bohaterkę miała grać biała, młoda dziewczyna; z czasem Berry zdała sobie sprawę, iż uczynienie z protagonistki kobiety w średnim wieku o innym kolorze skóry sprawi, iż stawka w filmie będzie o wiele wyższa – i zyska większy ciężar emocjonalny. "Myślę, iż wiele kobiet nie wie, iż da się w ten sposób wziąć swój los we własne ręce" – aktorka skomentowała swoją nową funkcję na planie.
Kobiety na skraju załamania nerwowego?
Bywa jednak, iż produkcyjne przedsięwzięcia aktorek spotykają się z negatywnymi komentarzami ze strony branży. Nieraz postrzegano je jako tak zwane "projekty próżności". W jednym z wywiadów dla "Washington Post" Drew Barrymore skarżyła się, jak denerwują ją pytania o to, czy chciałaby znów reżyserować – jakby kręcenie filmów stanowiło chwilową fanaberię, a nie fach, którym w swojej firmie Flower Films zajmuje się od ponad 15 lat i gdzie wyprodukowała "Aniołki Charliego", "Donniego Darko" czy "50 pierwszych randek". "Kiedy zaczynałyśmy, byłyśmy poklepywane po głowie przez ludzi z branży" – mówi Michelle Purple, współzałożycielka firmy Iron Ocean, którą prowadzi z aktorką Jessicą Biel od 2006 roku. Podobne wrażenie odniosła znana z "Igrzysk śmierci" Elizabeth Banks, właścicielka wytwórni Brownstone Productions (odpowiedzialnej m. in. za serię "Pitch Perfect"), która narzekała, iż jako aktorka była przez większość kariery jedyną kobietą w otoczeniu mężczyzn. Działania w produkcji umożliwiły jej kreatywną, interesującą współpracę z innymi kobietami.
Zdaniem Angeliny Jolie, aby zdobyć szacunek ekipy jako rozpoznawalna gwiazda filmowa, kluczowa jest przede wszystkim ciężka praca. "Myślę, iż ludzie patrzą, jak się prezentujesz. jeżeli przychodzisz na plan, masz wiele pomysłów i jesteś tam, aby ciężko pracować i pomóc rozwiązać problemy, to stajesz się szanowaną osobą" – wyznała (przyznajmy, ze sporą dozą dobrej wiary) Directors Guild of America. Respekt otoczenia może okazać się jednak bardziej problematyczny, na co narzekała chociażby Julie Delpy. Zdaniem gwiazdy "Przed wschodem słońca" i reżyserki m.in. "Dwóch dni w Paryżu", kobiety w branży uznaje się za gorzej zorganizowane, bardziej histeryczne i emocjonalne, co wpływa na obiegową opinię, iż nie będą potrafiły dobrze rządzić sceną. Gdyby kobiety, jak tłumaczy Delpy, dopuściły się na planie równie gwałtownych zachowań, co niektórzy uważani za wizjonerów i "wielkich artystów" reżyserzy, po prostu nikt nie chciałby z nimi już nigdy pracować.
Meryl Streep miała kiedyś powiedzieć, iż jeśli potrzebujesz czegoś jako aktorka, poproś o to "z łyżeczką cukru". Do serca tę radę wzięła sobie także Maggie Gyllenhaal, wspominając początki pracy nad pokazywaną na festiwalu w Wenecji debiutancką "Córką" (2021). Jak opowiadała w wywiadzie dla Los Angeles Times, na planach gwałtownie zdała sobie sprawę, iż większość ludzi nie jest zainteresowanych aktorkami z pomysłami. Bardzo trudne jest przekonanie twórców do swojego pomysłu na rolę. Praca jako producentka przy "Kronikach Times Square" pokazała jej, iż możliwe jest posiadanie większego wpływu na kształt scen. Do zekranizowania powieści Eleny Ferrante została zachęcona w liście przez samą pisarkę, co dodało jej pewności siebie. I choć wciąż marzy o nowych wyzwaniach przed kamerą, to jako aktorka ma już dość pracy w dotychczasowy sposób.
Aktorki, gwiazdy, szefowe
Ów paternalizm wydaje się tym bardziej zastanawiający, iż spędzające długie godziny na planach aktorki często jak nikt rozumieją branżę i jej realia. Mają te cechy, które powinni posiadać dobrzy producenci, czyli są inteligentne, znają środowisko i wiedzą, jak rozmawiać z artystami. Potrafią się korzystnie zaprezentować – często choćby lepiej, niż ich koledzy po fachu. Olivia Wilde tłumaczyła, iż robienie słabych filmów wręcz pomogło jej w zdefiniowaniu, jaką reżyserką nie chce być: w jaki sposób nie rozmawiać z ekipą, jak nie układać grafików. Pragmatyczna znajomość filmowego fachu zapewnia im ułatwiony start w realizację własnych projektów. Tak było w przypadku Natalie Portman, dla której po 25 latach kariery aktorskiej reżyseria wydawała się po prostu intuicyjna. Na łamach magazynu "W" przyznała jednak, iż początkowo trudno było jej się odnaleźć w roli liderki. "Wydaje mi się, iż to typowo kobieca przypadłość", podsumowała. "Nie przyszło mi to naturalnie, musiałam się tego nauczyć".
Gyllenhaal wierzy, iż kobiety robią filmy inaczej niż mężczyźni – posługują się innym językiem, mają odmienną wrażliwość. A to stanowi wartość dodaną dla kinematografii jako takiej. Znamienne, iż kobieca perspektywa nie zawsze była marginalna, a dopiero taką ją uczyniono. Rozwój kina i emancypacja kobiet są ze sobą nierozłącznie splecione. Jak pisze Anthony Slide w swojej książce "Early Women Directors", w czasach kina niemego kobiety stanowiły silną grupę w branży filmowej. Do 1920 na rynku działało ponad 30 cenionych reżyserek – od Alice Guy-Blaché, Lois Weber i Dorothy Arzner po Mary Pickford, która znana jest również jako producentka i współzałożycielka United Artists, czyli jednego z najważniejszych amerykańskich studiów filmowych. W jej ślady poszła Ida Lupino, której filmy stworzone niezależnie od wielkich wytwórni jako jedne z pierwszych poruszały tematy gwałtu czy aborcji, czy w końcu – Elaine May i Barbra Streisand, odpowiedzialna za wyprodukowanie takich hitów ze swoim udziałem jak "Jentł", "Książę przypływów" czy "Miłość ma dwie twarze".
Kino kobiet jako partia szachów
Niedawno świat obiegł artykuł Marka Żydowicza opublikowany na łamach pisma Cinematography World, w którym dyrektor festiwalu Camerimage miał stwierdzić, iż włączenie do programu większej liczby filmów ze zdjęciami autorstwa kobiet może skutkować wzrostem liczby "miernych produkcji filmowych" w selekcji. Jego słowa były szeroko komentowane w mediach światowych, a Steve McQueen mający promować w Toruniu swój nowy film, "Blitz", w ramach sprzeciwu odwołał przyjazd. Pomimo przeprosin autora, negatywnego wrażenia nie udało się zatrzeć, a cała sytuacja pokazała, iż opinie podważające kompetencje kobiet w branży stanowią część rzeczywistości, z którą artystki muszą się na co dzień mierzyć – i które nie ograniczają się do, wydawałoby się, odległej rzeczywistości Hollywood.
Choć w europejskim systemie produkcji realia powstawania filmów są oczywiście znacznie inne niż te na planach wysokobudżetowych amerykańskich blockbusterów, to renoma aktorek-reżyserek wydaje się równie niestabilna i kwestionowana. Tym istotniejszy jest kolektywny sprzeciw, ale i wiara w sprawczość – zarówno środowiskowa, jak i ta wewnętrzna, kierująca działaniem samych twórczyń i podbudowana sukcesem kolejnych kobiet w branży. Znana z roli Kapitan Marvel Brie Larson, która kilka lat temu zadebiutowała jako reżyserka komedii "Sklep z jednorożcami" (2017), przyznała w jednym z wywiadów, iż idea reżyserii nie polega dla niej na osobistym sukcesie, a właśnie na "umieszczeniu większej liczby pionków na szachownicy". Swoją pracą chce zachęcać inne artystki do kreatywności i próbowania sił w nowych dziedzinach. Aktorka pragnie, aby kobiety przestały odczuwać ciągły "syndrom oszusta" i mieć mylne poczucie, iż nie mają prawa robić filmów. Bo mają, miały i będą je mieć.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
Maggie Gyllenhaal na planie "Córki" (2021)
Gdzie nie spojrzę, tam czytam, iż to już trochę klisza w fabryce snów – dobrze zarabiający, rozpoznawalni aktorzy, być może znużeni latami występów na ekranie, zaczynają się wiercić na dotychczasowych aktorskich stołkach i próbują przesiąść się na te z napisem "reżyser", "producent" czy "scenarzysta". Motywacją do zmiany stanowiska może być, oczywiście, chęć samorozwoju, eksploracja innych wymiarów sztuki filmowej lub, po prostu, głód wyzwań. Równie często jednak owa transgresja ma wymiar zupełnie pragmatyczny: w hollywoodzkim systemie produkcji status producenta lub reżyserki nie dość, iż skutkuje zwiększeniem dochodów, to umożliwia większą kontrolę nad kształtem scenariusza i znaczeniem odgrywanej postaci. Nic więc dziwnego, iż aktorzy, lub też, coraz częściej, aktorki, dążą do poszerzenia zakresu swoich obowiązków w procesie prac nad filmem.
Mogłoby się wydawać, iż w silnie zmaskulinizowanym Hollywood ścieżka reżysersko-produkcyjna jest chętniej wybierana przez aktorów – dość wymienić Clinta Eastwooda, Mela Gibsona czy Bena Afflecka, którzy słyną ze swoich złączonych w ciasnym splocie scenicznych i reżyserskich tożsamości. Zresztą, mnie również w trakcie pisania jako pierwsze pod klawiaturę nasuwają się formy męskoosobowe – w końcu reżyserzy i producenci wciąż przeważają liczbowo w fabryce snów, choć bardzo chciałabym móc napisać inaczej.
Angelina Jolie na planie "Najpierw zabili mojego ojca" (2017)
To jednak zwodnicza impresja, która, być może, stopniowo traci na aktualności – w końcu w ostatnich latach stery produkcji coraz częściej przejmują także aktorki. I nie może to być tylko i wyłącznie kwestia widoczności, zwiększonej – chociażby – konsekwencjami ruchu #metoo. Przypadki reżyserujących gwiazd, jak Angelina Jolie ("Niezłomny", "Najpierw zabili mojego ojca"), Jodie Foster ("Tate – mały geniusz") czy Natalie Portman ("Opowieść o miłości i mroku") przestają być odosobnione; wtórują im sukcesy nie tylko projektów Gerwig lub Wilde, ale i Julie Delpy, Mirandy July czy Reginy King, której pełnometrażowy debiut "Pewnej nocy w Miami" został w 2020 roku nominowany do Oscara w trzech kategoriach. Nikogo nie dziwi już również, iż to właśnie aktorki są odpowiedzialne za sukcesy popularnych serii; iż sprawnie i błyskotliwie reinterpretują telewizyjne gatunki (jak Phoebe Waller-Bridge, Pamela Adlon czy Lena Dunham) albo chociaż wybrane odcinki serii, w których występują – w końcu Robin Wright umiejętnie poprowadziła kilkanaście epizodów "House Of Cards", a Rhea Seehorn była odpowiedzialna za jeden z fragmentów "Zadzwoń do Saula".
Brzmi to wszystko na tyle hurraoptymistycznie, iż aż chciałoby się postawić w tym miejscu kropkę i zatrzymać się na warstwie budujących wyliczeń. Obrazek wydaje się przecież całkiem udany: gorzej, gdy okazuje się marketingową zdrapką, pod która kryją się luki, pęknięcia i nieobecności. Dane na temat obecności kobiet w Hollywood nie pozostawiają złudzeń. Statystyki wykazują, iż wśród osób zajmujących się reżyserią w 2019 roku tylko 10% stanowiły kobiety. Jak informuje Forbes, pomimo sukcesu "Barbie" liczba najbardziej dochodowych filmów stworzonych przez kobiety przez cały czas jest bardzo niska. W 2021 roku kobiety stały za kamerą przy zaledwie 12 spośród 100 najpopularniejszych filmów w kasach kinowych – mniej o 4% niż cztery lata wcześniej. Nierówności widać także w przypadku nominacji za reżyserię do Złotych Globów, Oscarów, nagród Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych i Critics’ Choice Awards: z 325 nominacji w latach 2008-2022 aż 91,1% przyznano reżyserom płci męskiej. Patrząc na te dane, pcha się na usta smutna konstatacja, iż kasowy sukces kina Grety Gerwig wiosny kobiet w branży nie czyni.
Samotność feminatywów
W przypadku aktorek chęć poszerzenia kompetencji to zatem rzadko przejaw megalomanii, a częściej – frustracji i pragmatyzmu. Bo rozmowa o aktorkach-reżyserkach lub aktorkach-producentkach to de facto rozmowa o nierównościach w branży. Przyglądając się statystykom, tym istotniejsze wydaje się zaangażowanie kobiet na innych polach, niż stricte sceniczne. Chęć zmiany układu sił w przemyśle filmowym i zniwelowania panującej w filmowym świecie dyskryminacji pcha je do negocjowania zakresu swoich dotychczasowych kompetencji. Dla nieraz uciszanych na planach aktorek to często jedyna droga, aby ich zdanie zostało wysłuchane i respektowane – choć choćby takie gwiazdy jak Wilde czy Gyllenhaal wciąż muszą zmagać się z uprzedzeniami i seksizmem. Status producentki lub reżyserki pozwala im na realizację bardziej zniuansowanych scenariuszy, oferujących historie bliższe kobiecego doświadczenia.
Jedną ze ścieżek umożliwiających aktorkom zwiększenie artystycznej swobody jest prowadzenie własnej firmy produkcyjnej. Swoje "domy" od lat 90. z powodzeniem prowadzą takie twórczynie jak Drew Barrymore, Salma Hayek czy Charlize Theron, które szerokiej publiczności wciąż mogą kojarzyć się głównie z popularnymi blockbusterami. W ciągu ostatnich dekad do ich grona dołączyło wiele uznanych aktorek: od Margot Robbie i Scarlett Johansson po Amy Adams i Kerry Washington. Firmy prowadzone przez kobiety rozkwitły szczególnie w momencie pojawienia serwisów streamingowych zgłaszających zapotrzebowanie na treści, które w kinie głównego nurtu mogły uchodzić za niszowe. Projekty sygnowane nazwiskami artystek, często mające na celu zwiększenie różnorodności postaci kobiecych w kinie, chętniej podejmują wcześniej wykluczane i przełamujące schematy perspektywy – na przykład dla przedstawicielek mniejszości lub dojrzałych aktorek.
Halle Berry na planie "Poobijanej" (2020)
Symboliczny wydaje się w tym kontekście przypadek Halle Berry, która była pierwszą (i, co istotne, wciąż jedyną) czarną laureatką Oscara za najlepszą kobiecą rolę pierwszoplanową. W 2020 roku wyreżyserowała debiut "Poobijana", w którym zagrała również główną rolę. Dramat opowiada o byłej zawodniczce MMA walczącej o odzyskanie siły i sprawczości po latach niepowodzeń. Początkowo główną bohaterkę miała grać biała, młoda dziewczyna; z czasem Berry zdała sobie sprawę, iż uczynienie z protagonistki kobiety w średnim wieku o innym kolorze skóry sprawi, iż stawka w filmie będzie o wiele wyższa – i zyska większy ciężar emocjonalny. "Myślę, iż wiele kobiet nie wie, iż da się w ten sposób wziąć swój los we własne ręce" – aktorka skomentowała swoją nową funkcję na planie.
Kobiety na skraju załamania nerwowego?
Bywa jednak, iż produkcyjne przedsięwzięcia aktorek spotykają się z negatywnymi komentarzami ze strony branży. Nieraz postrzegano je jako tak zwane "projekty próżności". W jednym z wywiadów dla "Washington Post" Drew Barrymore skarżyła się, jak denerwują ją pytania o to, czy chciałaby znów reżyserować – jakby kręcenie filmów stanowiło chwilową fanaberię, a nie fach, którym w swojej firmie Flower Films zajmuje się od ponad 15 lat i gdzie wyprodukowała "Aniołki Charliego", "Donniego Darko" czy "50 pierwszych randek". "Kiedy zaczynałyśmy, byłyśmy poklepywane po głowie przez ludzi z branży" – mówi Michelle Purple, współzałożycielka firmy Iron Ocean, którą prowadzi z aktorką Jessicą Biel od 2006 roku. Podobne wrażenie odniosła znana z "Igrzysk śmierci" Elizabeth Banks, właścicielka wytwórni Brownstone Productions (odpowiedzialnej m. in. za serię "Pitch Perfect"), która narzekała, iż jako aktorka była przez większość kariery jedyną kobietą w otoczeniu mężczyzn. Działania w produkcji umożliwiły jej kreatywną, interesującą współpracę z innymi kobietami.
Elizabeth Banks na planie "Aniołków Charliego" (2019)
Zdaniem Angeliny Jolie, aby zdobyć szacunek ekipy jako rozpoznawalna gwiazda filmowa, kluczowa jest przede wszystkim ciężka praca. "Myślę, iż ludzie patrzą, jak się prezentujesz. jeżeli przychodzisz na plan, masz wiele pomysłów i jesteś tam, aby ciężko pracować i pomóc rozwiązać problemy, to stajesz się szanowaną osobą" – wyznała (przyznajmy, ze sporą dozą dobrej wiary) Directors Guild of America. Respekt otoczenia może okazać się jednak bardziej problematyczny, na co narzekała chociażby Julie Delpy. Zdaniem gwiazdy "Przed wschodem słońca" i reżyserki m.in. "Dwóch dni w Paryżu", kobiety w branży uznaje się za gorzej zorganizowane, bardziej histeryczne i emocjonalne, co wpływa na obiegową opinię, iż nie będą potrafiły dobrze rządzić sceną. Gdyby kobiety, jak tłumaczy Delpy, dopuściły się na planie równie gwałtownych zachowań, co niektórzy uważani za wizjonerów i "wielkich artystów" reżyserzy, po prostu nikt nie chciałby z nimi już nigdy pracować.
Meryl Streep miała kiedyś powiedzieć, iż jeśli potrzebujesz czegoś jako aktorka, poproś o to "z łyżeczką cukru". Do serca tę radę wzięła sobie także Maggie Gyllenhaal, wspominając początki pracy nad pokazywaną na festiwalu w Wenecji debiutancką "Córką" (2021). Jak opowiadała w wywiadzie dla Los Angeles Times, na planach gwałtownie zdała sobie sprawę, iż większość ludzi nie jest zainteresowanych aktorkami z pomysłami. Bardzo trudne jest przekonanie twórców do swojego pomysłu na rolę. Praca jako producentka przy "Kronikach Times Square" pokazała jej, iż możliwe jest posiadanie większego wpływu na kształt scen. Do zekranizowania powieści Eleny Ferrante została zachęcona w liście przez samą pisarkę, co dodało jej pewności siebie. I choć wciąż marzy o nowych wyzwaniach przed kamerą, to jako aktorka ma już dość pracy w dotychczasowy sposób.
Aktorki, gwiazdy, szefowe
Olivia Wilde na planie "Szkoły melanżu" (2019)
Ów paternalizm wydaje się tym bardziej zastanawiający, iż spędzające długie godziny na planach aktorki często jak nikt rozumieją branżę i jej realia. Mają te cechy, które powinni posiadać dobrzy producenci, czyli są inteligentne, znają środowisko i wiedzą, jak rozmawiać z artystami. Potrafią się korzystnie zaprezentować – często choćby lepiej, niż ich koledzy po fachu. Olivia Wilde tłumaczyła, iż robienie słabych filmów wręcz pomogło jej w zdefiniowaniu, jaką reżyserką nie chce być: w jaki sposób nie rozmawiać z ekipą, jak nie układać grafików. Pragmatyczna znajomość filmowego fachu zapewnia im ułatwiony start w realizację własnych projektów. Tak było w przypadku Natalie Portman, dla której po 25 latach kariery aktorskiej reżyseria wydawała się po prostu intuicyjna. Na łamach magazynu "W" przyznała jednak, iż początkowo trudno było jej się odnaleźć w roli liderki. "Wydaje mi się, iż to typowo kobieca przypadłość", podsumowała. "Nie przyszło mi to naturalnie, musiałam się tego nauczyć".
Gyllenhaal wierzy, iż kobiety robią filmy inaczej niż mężczyźni – posługują się innym językiem, mają odmienną wrażliwość. A to stanowi wartość dodaną dla kinematografii jako takiej. Znamienne, iż kobieca perspektywa nie zawsze była marginalna, a dopiero taką ją uczyniono. Rozwój kina i emancypacja kobiet są ze sobą nierozłącznie splecione. Jak pisze Anthony Slide w swojej książce "Early Women Directors", w czasach kina niemego kobiety stanowiły silną grupę w branży filmowej. Do 1920 na rynku działało ponad 30 cenionych reżyserek – od Alice Guy-Blaché, Lois Weber i Dorothy Arzner po Mary Pickford, która znana jest również jako producentka i współzałożycielka United Artists, czyli jednego z najważniejszych amerykańskich studiów filmowych. W jej ślady poszła Ida Lupino, której filmy stworzone niezależnie od wielkich wytwórni jako jedne z pierwszych poruszały tematy gwałtu czy aborcji, czy w końcu – Elaine May i Barbra Streisand, odpowiedzialna za wyprodukowanie takich hitów ze swoim udziałem jak "Jentł", "Książę przypływów" czy "Miłość ma dwie twarze".
Kino kobiet jako partia szachów
Brie Larson na planie "Sklepu z jednorożcami" (2017)
Niedawno świat obiegł artykuł Marka Żydowicza opublikowany na łamach pisma Cinematography World, w którym dyrektor festiwalu Camerimage miał stwierdzić, iż włączenie do programu większej liczby filmów ze zdjęciami autorstwa kobiet może skutkować wzrostem liczby "miernych produkcji filmowych" w selekcji. Jego słowa były szeroko komentowane w mediach światowych, a Steve McQueen mający promować w Toruniu swój nowy film, "Blitz", w ramach sprzeciwu odwołał przyjazd. Pomimo przeprosin autora, negatywnego wrażenia nie udało się zatrzeć, a cała sytuacja pokazała, iż opinie podważające kompetencje kobiet w branży stanowią część rzeczywistości, z którą artystki muszą się na co dzień mierzyć – i które nie ograniczają się do, wydawałoby się, odległej rzeczywistości Hollywood.
Choć w europejskim systemie produkcji realia powstawania filmów są oczywiście znacznie inne niż te na planach wysokobudżetowych amerykańskich blockbusterów, to renoma aktorek-reżyserek wydaje się równie niestabilna i kwestionowana. Tym istotniejszy jest kolektywny sprzeciw, ale i wiara w sprawczość – zarówno środowiskowa, jak i ta wewnętrzna, kierująca działaniem samych twórczyń i podbudowana sukcesem kolejnych kobiet w branży. Znana z roli Kapitan Marvel Brie Larson, która kilka lat temu zadebiutowała jako reżyserka komedii "Sklep z jednorożcami" (2017), przyznała w jednym z wywiadów, iż idea reżyserii nie polega dla niej na osobistym sukcesie, a właśnie na "umieszczeniu większej liczby pionków na szachownicy". Swoją pracą chce zachęcać inne artystki do kreatywności i próbowania sił w nowych dziedzinach. Aktorka pragnie, aby kobiety przestały odczuwać ciągły "syndrom oszusta" i mieć mylne poczucie, iż nie mają prawa robić filmów. Bo mają, miały i będą je mieć.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.