Długo milczałam na ten temat. Nie dlatego, iż się wstydziłam, ale z obawy przed oceną innych. Jak to tak – odciąć się od rodziców, przestać z nimi rozmawiać, jakby byli obcymi ludźmi. Ale w końcu się odważyłam. Bo przestało mnie to już ranić. I tylko wtedy, gdy postawiłam kropkę w tej relacji, po raz pierwszy poczułam, iż naprawdę żyję.
Nazywam się Kasia Kowalska. Pochodzę z Lublina. Moja rodzina – niby zwyczajna: mama, tata i ja. Dzieciństwo… nie było szczęśliwe. Nie dlatego, iż nas bito czy głodzono – w domu był lodówka, szkoła, zabawki. Ale dziecięca dusza cierpiała głód.
Wszystko zaczęło się, gdy ojciec zaczął pić. Najpierw od święta. Potem – w weekendy. A w końcu – po prostu, bo dzień był ciężki. Butelka za butelką. Każdy wieczór zamieniał się w pole bitwy. Ojciec mógł leżeć w przedpokoju, ledwo oddychając, a mama po prostu mijała go, rzucając mi na odchodne: „Nie zawracaj głowy. Idź do swojego pokoju”. Nie przytulała, nie pytała, jak się czuję. Nie mówiła, iż wszystko będzie dobrze. Ona tylko przetrwała u jego boku – i wciągnęła mnie w tę walkę.
Szybko zrozumiałam: prosić o miłość – nie ma sensu. Sama smarowałam sobie kolano jodyną, sama chodziłam do przychodni, sama radziłam sobie z kłopotami w szkole. Gdy dostałam pierwszą nagrodę – nikt nie przyszedł na akademię. Na zakończenie szkoły zaprosiłam tatę. Obiecał. Ale się nie pojawił. Powiedział, iż „praca”. Stałam na szkolnym podwórku i patrzyłam, jak inni ojcowie nagrywają córki na telefon, wręczają kwiaty. A mój choćby nie pamiętał, iż to istotny dzień.
Po tym już ich nigdzie nie zapraszałam. Ani na obronę dyplomu. Ani na ślub. Ani na wernisaż, gdy w końcu zaczęłam zarabiać sztuką.
Najboleśniejsze przyszło później. Gdy przyprowadziłam do domu pierwszego chłopaka, ojciec był podchmielony i urządził awanturę. „On ci nie pasuje” – warknął. Brutalnie. Upokarzając nie tylko mojego wybranka, ale i mnie. Wtedy pojęłam: dla niego nie jestem osobą. Jestem nikim. choćby nie córką. Tylko kimś, kto przeszkadza mu upijać się w spokoju.
Wyprowadziłam się. Wynajęłam maleńki pokój na peryferiach. Pieniędzy brakowało. Czasem – choćby na jedzenie. Ale oddychało się lżej niż w tamtym domu. Cisza bez krzyków. Samotność – bez wyrzutów. Wolność – bez strachu.
Ale życie nie jest prostą drogą. Rozwód, pandemia, brak pracy. I musiałam wrócić do tego samego domu, do tego piekła, gdzie nic się nie zmieniło. Matka z twarzą wiecznie zmęczoną. Ojciec łamiący izolację, włóczący się po kolegach, potem wracający i walący się na podłogę. Pewnego dnia nie wytrzymałam – po prostu pchnęłam go w plecy, bo nie mogłam już znieść. Wpadł w furię. Matka wrzeszczała. Cała złość z lat wybuchła w tych krzykach, jakbym to ja była winna. Że żyję. Że wróciłam. Że śmiem być nieszczęśliwa obok ich wielkiego poświęcenia.
Gdy znów spakowałam walizkę, złożyłam sobie przysięgę – nigdy tu nie wrócę.
Teraz mam nową rodzinę. Męża. Pracę. Mieszkamy w Poznaniu, w małym, ale przytulnym mieszkaniu. Nie oczekuję od życia wiele. Wystarczy spokój, szacunek i ciepło. Tego wszystkiego nie znałam w dzieciństwie. Teraz sama to sobie buduję.
Rodzice dzwonią. Czasem. Zwykle – raz na miesiąc. Rozmowa trwa nie dłużej niż pół minuty. Suche zdania: „Jak tam?”, „Żyjemy”, „No to pa”. I wiecie… nie czuję winy. Nie tęsknię. Nie chcę tam wracać.
To nie o nienawiści. Nie o zemście. Tylko o ratunek. Dźwigałam ten ciężar tak długo, iż gdy wreszcie go odłożyłam, zrozumiałam, jak mi lekko. Nie muszę być córką za cenę własnego szczęścia. Nie muszę kochać tych, którzy mnie nie kochali. Nie muszę wybaczać.
Jeśli to czytasz i widzisz siebie – wiedz, iż nie jesteś sama. Nie musisz znosić. Czasem odcięcie – to nie okrucieństwo, ale troska. O siebie.
Przerwałam kontakt z rodzicami. I po raz pierwszy stałam się sobą.