Zapowiedź zmiany pokoleniowej. Tydzień Młodego Teatru w Poznaniu

kulturaupodstaw.pl 2 tygodni temu

Oczywiście – zwłaszcza na tle pozostałych zachowań aktorki – trudno odebrać tę wypowiedź inaczej niż jako zabawną prowokację. A jednak tkwi w niej bardzo uniwersalna, międzypokoleniowa zadra, konflikt nie do pogodzenia. Starzy zawsze „wkur…” młodych (dzbanowymi, obciachowymi wypowiedziami, wujkowym humorem, pouczaniem itd.). Młodzi zwykle irytują starych (naiwnością, kuriozalnym poczuciem wszechwiedzy, przemądrzałością, chęcią przewietrzenia zatęchłych przestrzeni i zmienienia wszystkiego wedle swoich pomysłów i potrzeb). Stąd trudno się dogadać – również i na polu sztuki.

Będąc kilka młodszy od Aubrey Plazy i pamiętając swoje wizyty w teatrze w okolicach roku 2012 – z gęsią skórką wspominam to przytłaczające, niewesołe poczucie bycia najmłodszym na widowni, a więc poniekąd bycia nie na miejscu, niepasowania do reszty. Towarzyszyło temu wrażenie, iż chyba się pogubiłem z pewnymi wyborami repertuarowymi i może lepiej było iść do kina, na koncert, czy do kawiarni. Wszędzie, byle nie siedzieć tam, między osobami w średnim wieku i emerytami. A potem zaczynał się spektakl i przychodziła smutna refleksja, iż faktycznie te formalnie staromodne, ideowo przykurzone i jakieś miałkie w smaku pierdoły nijak nie spełniały moich oczekiwań i naiwnych nadziei.

Odwrotne poczucie towarzyszyło mi podczas trzech wieczorów Tygodnia Młodego Teatru w Teatrze Nowym w Poznaniu, gdy to ja zbliżałem się do czterdziestki, a otaczającą mnie widownię zdominowały osoby młode. Na Trzeciej Scenie i Scenie Nowej obejrzeliśmy w tym czasie cztery niespektakle (określenie na sytuację dramatyczną podobną do czytania performatywnego) i przedstawienie „Pies”, wyreżyserowane przez czwórkę studentów szkół teatralnych. Ci początkujący twórcy – jak przekonywał dyrektor teatru Piotr Kruszczyński – mieli swoimi debiutami za jeden, dwa, trzy, cztery, pięć sezonów zdobyć polskie sceny. I zmienić, odświeżyć oblicze polskiego teatru?

Z pięciu realizacji cztery okazały się bardzo udane. Czułem zatem sporą satysfakcję z pierwszej edycji Tygodnia Młodego Teatru i bardzo mi się spodobała wizja zmiany. I wcale mi nie chodzi o obrazek rodem z hasła „starców do Tybru”. A raczej o poczucie, iż w pewnym momencie – dajmy na to w okolicy wspomnianych lat nastych – publiczność coraz bardziej nienadążającego za współczesnością polskiego teatru (to niemniej dość randomowy zarzut, w zasadzie można tu wpisać dowolny spośród intuicyjnie nam pasujących) zaczęła się w naturalny sposób starzeć wraz z nim. Stąd potrzeba było i przez cały czas trzeba nam nowych twórców, którzy wypowiedzą się świeżym głosem na różne, w tym i bieżące tematy polityczno-społeczne, przyciągając na swoje przedstawienia młodszą widownię.

Miejsce dla młodych twórców

Choć była to pierwsza edycja wydarzenia, to dramaturżka Magdalena Koryntczyk przypomina, iż Teatr Nowy od dawna chętnie współpracuje z młodymi twórcami teatralnymi i z uczelniami artystycznymi.

Kilka edycji miała Scena Debiutów, projekt powstały we współpracy z Akademią Teatralną w Warszawie i Uniwersytetem Artystycznym w Poznaniu. Tandemy twórcze, złożone z początkujących reżyserów i scenografów, pokazywały „próbki” projektów, a widownia głosowała, który z nich – rozwinięty do postaci pełnego spektaklu – wejdzie do repertuaru.

Był także cykl czytań „Dramaty Nowe”: czworo reżyserów przygotowywało czytania performatywne wybranych przez siebie nowych tekstów dramatycznych. W cyklu tym widzowie mogli obejrzeć m.in. „Polowanie” Ishbel Szatrawskiej czy „Trylogię klimatyczną” Thomasa Köcka.

W tym roku czworo reżyserów zostało zaproszonych do tego, aby zastanowili się nad sceniczną reprezentacją hasła „Rodzina”. Taki był właśnie idiom pierwszej edycji nowego cyklu Tydzień Młodego Teatru. Zdaniem Koryntczyk rodzina stanowi jedno z najbardziej naturalnych środowisk dla testowania dramaturgii i dramatyczności.

Nagle, na dość małej przestrzeni mieszkania lub domu, żyją ze sobą ludzie bardzo różni, noszący wewnątrz różne światy. Czasami kochają się i wspierają, a czasami są dobrani jakby losowo z książki telefonicznej przez złośliwe bóstwo losu, które zderza ich wewnętrzne światy ze sobą. Jak pisał Douglas Coupland, jest to sytuacja „zakładników miłości”: „No, to teraz spędzicie razem najbliższe siedemdziesiąt lat, choćby jeżeli nie macie ze sobą nic wspólnego, choćby jeżeli się nie znosicie. A w dodatku, o ile choćby przez sekundę nie będziecie się sobą nawzajem przejmować, nie przestaną was dręczyć z tego powodu okropne wyrzuty sumienia”.

Stąd może na pewnym poziomie historia dramatu jest historią rodziny, a na innym „Edyp”, „Hamlet”, „Dom lalki” – oprócz mówienia o DUŻYCH SPRAWACH – mówią też o dysfunkcyjnych biotopach rodzinnych.

Poza tym idiom „Rodzina” doskonale wpasowywał się organicznie w linię repertuarową premier w Teatrze Nowym. W grudniu patrzyliśmy na obraz rodziny w rozpadzie w „Powrocie Odysa” Wyspiańskiego w reżyserii Michała Telegi, a na kwiecień została zaplanowana premiera „Zmierzchu długiego dnia” – jednego z najsłynniejszych amerykańskich dramatów rodzinnych XX wieku – w reżyserii André Hübnera-Ochodlo.

Uczestników pierwszej edycji Tygodnia Młodego Teatru Koryntczyk wybrała w grudniu z dyrektorem Kruszczyńskim, gdy gościli na Forum Młodej Reżyserii, zorganizowanym przez AST w Krakowie.

Po obejrzeniu pokazów konkursowych zdecydowaliśmy, iż nagrodę w postaci zaproszenia do pracy w naszym Teatrze przyznamy Basi Bendyk i Miłoszowi Mieszkalskiemu. Okazało się, iż „mieliśmy nosa”, bo spektakl „Pies” w reżyserii Basi zdobył Grand Prix Festiwalu, a Miłosz otrzymał Nagrodę Jury. Oprócz zaproszenia Basi do pracy zdecydowaliśmy także, iż w ramach nagrody pokażemy „Psa” poznańskiej publiczności i zaprosiliśmy zwycięski spektakl na dwa pokazy.

Na Forum widzieliśmy też spektakl Ewy Galicy i czytanie performatywne Piotra Sędkowskiego „Matka!”; pokaz Piotra odbył się w ramach pokazów Pracowni Dramaturgicznej działającej w ramach Wydziału Reżyserii i Dramaturgii AST. I po zastanowieniu postanowiliśmy zaprosić do nas właśnie Ewę i Piotra.

Dla zaproszonych studentów reżyserii przygotowałam „listę inspiracji”, na której znajdowały się sztuki teatralne, proza, komiksy, filmy dokumentalne i fabularne, badające fenomen rodziny rozumianej czasami jako biologiczna wspólnota krwi, a czasami bardzo szeroko – jako np. komuna odszczepieńców, wybrana wspólnota światopoglądów lub losów.

Ostatecznie Ewa Galica wybrała tekst Maliny Prześlugi, Piotr Sędkowski zainspirował się filmem „Titane”, a Miłosz Mieszkalski i Basia Bendyk zaproponowali napisane przez siebie teksty.

Po wybraniu w grudniu tematu przewodniego cyklu, tuż po Nowym Roku organizatorzy otrzymali propozycje tekstów, a prace nad scenariuszami trwały do rozpoczęcia prób na początku marca. Wszyscy reżyserzy mieli tę samą ilość czasu – niespektakle powstały w dwa i pół dnia. Koryntczyk używa tego określenia, ponieważ nie wszystkie formy prezentowane w czasie Tygodnia Młodego Teatru mieściły się w pojęciu „czytania performatywnego”, np. w „Titane” Piotra Sędkowskiego żaden aktor nie miał ni jednej kartki papieru.

Przekładanie kina na teatr i/lub kino polskie

Titane, reż. Piotr Sędkowski

Piotr Sędkowski studiuje na trzecim roku Wydziału Reżyserii i Dramaturgii AST w Krakowie, na specjalności reżyseria. Zważywszy na ograniczony czas prób, miałby zdecydowanie za mało czasu w opracowanie dłuższej formy tekstowej, ale przy adaptacji francuskiego filmu Julii Ducournau „Titane” (2021) wybrał formę z bardzo ograniczoną ilością dialogów. Postawił nacisk na ruch choreograficzny, wykorzystanie obecnej w pierwowzorze muzyki popularnej, czy sceny quasi-pantomimiczne. Stąd udało mu się uniknąć czytania z kartek – i dlatego, o dziwo, całość sprawia wrażenie gotowego produktu scenicznego.

W tak krótkim czasie trzeba pracować szybko. Zrobiliśmy to dzięki talentowi i zaangażowaniu zespołu, w tym moich krakowskich współtwórców – Eugenii Balakirevej (dramaturgia) i Jurka Basiury (światła, przestrzeń, kostiumy, muzyka).

„Titane” Sędkowskiego można z jednej strony potraktować jako formalne ćwiczenie z adaptowania filmu do teatru, a z drugiej pokusić się o nadinterpretację i wykazać, iż skoro tak karkołomne transponowanie między mediami i krajami czy kulturami nie zawsze się uda, to przesłaniem spektaklu może być równie dobrze i to, iż udać się nie może. Bo samo „Titane” nie do końca ma sens.

W pierwowzorze filmowym mordercze skłonności głównej bohaterki nie posiadają uzasadnienia – a przynajmniej nie takiego, które miałoby rys psychologiczny i było dla widza od razu oczywiste. Może poza klinicznym stwierdzeniem, iż jej działania to typowe, spontaniczne zachowanie masowej morderczyni, kierującej się impulsem. Poznajemy ją, gdy na motoryzacyjnym show, jako jedna z wielu tancerek, wykonuje taniec erotyczny na masce samochodu. Potem na parkingu jest molestowana przez napastliwego fana – i go zabija, inicjując tym samym trwające przez pierwszą połowę filmu killing spree. To nieoczekiwane morderstwo można potraktować jako wyraz frustracji wykonywanym przez bohaterkę zawodem – prawdopodobnie w oczach odbiorcy rozczarowującym i przykrym, bo uprzedmiotawiającym, uwłaczającym godności itd.

Czy to krwawy bunt kobiety poddanej skrajnej seksualizacji? Być może nie tylko. Niemniej ostentacyjnie wulgarny, „gatunkowy” taniec Agathe Rousselle jako Alexii – w ultraordynarnych, erotycznych ciuchach rodem z sex-shopu, wykonywany przed bandą spoconych chłopów – trudno byłoby sobie wyobrazić w teatrze, bo i widowni ciężko byłoby się identyfikować z bandą śliniących się zwyroli (nazwijmy ich roboczo dawnym targetem „Hustlera”). Poza tym, Hashimotowiksa taniec wykonuje na scenie nazbyt estetycznie i w nadmiernie stonowany sposób, byśmy byli w stanie pojąć, dlaczego następuje po nim morderstwo. No bo nie jest to ten kostium i nie jest to taka choreografia, by fani „Hustlera” czuli się usatysfakcjonowani…

Kasia Kulmińska (z tandemu Hashimotowiksa) jest wspaniałą artystką i cudownym człowiekiem. Wniosła do pracy umiejętności taneczne, choreograficzne, performerskie, aktorskie i – może przede wszystkim – głęboko ludzkie.

Zainspirowałem się filmem, ponieważ jest odważny i bezkompromisowy. Opowiada o outsiderach, czyli postaciach bardzo mi bliskich. Opowiada też o złożoności ludzkich relacji i o niespodziewanej możliwości odnalezienia miłości.

Titane, reż. Piotr Sędkowski

Cała przemoc – podobnie jak scenograficzno-dźwiękowo, błyskotliwie zmajstrowana namiastka samochodu – w przedstawieniu siłą rzeczy odbywa się umownie. Morderstwa lokują się poza sceną, czyli klasycznie – jak w teatrze starogreckim. Aktorzy udają się za kulisy, by tam Hashimotowiksa/Alexia spuszczała im umowny wpierdol za wpierdolem. Wszyscy są ubrani na czarno, w jakby robocze ciuchy do ćwiczeń/pracy, co dodatkowo odróżnia spektakl od pełnego kolorów filmu.

Cały zespół Teatru Nowego jest wspaniały. Aktorzy (Janusz Andrzejewski, Antonina Choroszy, Adam Machalica, Andrzej Niemyt) dali mi wielkie zaufanie i zaangażowanie. To było spotkanie z artystami: praca głęboka i inspirująca. Cały zespół jest w Nowym niesamowity – bez Magdy Koryntczyk, Uli Kaczmarek, Anuli Wawrzyniak, Rafała Michalczuka, Wojciecha Wojtkowskiego, Michała Lurki, Piotra Macherowskiego, Hani Kujawiak, Sławka Wawrzyniaka, Jeremy Kaczmarka, Emilii Mańkowskiej i innych (bo taki sztab ludzi był zaangażowany w nasze małe projekty) nie zrobiłbym niczego.

Zadaniem widza pozostaje ocenić, jak w wyjętych z filmu, spłaszczonych na potrzeby tej prezentacji rolach odnajduje się zespół aktorski. Moim zdaniem nie do końca czują się w nich dobrze. Oglądaniu spektaklu towarzyszy przy tym poczucie, iż jako dzieło niezależne, pomijając już kwestię przemocy i jej źródeł, naprawdę nie ma ono sensu. Takie zresztą opinie słyszałem później w kuluarach. Wręcz konieczne jest w tym przypadku obejrzenie filmu, by zrozumieć, co adekwatnie zobaczyliśmy.

Titane, reż. Piotr Sędkowski fot. Dawid Stube

Jeśli pójdziemy za moją nadinterpretacją i uznamy, iż to szydercza wypowiedź na temat braków polskiego kina i polskich adaptatorów, to myślę, iż będziemy choćby rozbawieni. Mimo wszystko – na koniec towarzyszyło mi wrażenie, iż to bardzo ciekawa, technicznie ambitna porażka, ponieważ młody, początkujący twórca poszedł – jak to mężczyzna – w precyzyjne szlifowanie formy, zapominając jednak zadbać o ulokowanie w niej treści. Bo trudno uciec wrażeniu, iż przesłanie miało urodzić się jako efekt uboczny z połączenia scen, w filmie mających jakiś sens i wyraz. Jako spektakl „Titane” przypomina trochę streszczenia lektur szkolnych wydawnictwa Greg. Niby znaliśmy dzięki nim ogólną treść, ale przyjemność zapoznania się z taką publikacją była wątpliwa, a doświadczenie – trochę względem literatury pięknej masochistyczne i perwersyjne.

Każdy z nas miał dziadka, pradziadka lub prapradziadka w Wehrmachcie?

Zdjęcie rodzinne Zofii Szewczyk,

Z całego wydarzenia mocno wyróżniła się nietypowa, energetyczna komedia Miłosza Mieszkalskiego „Zdjęcie rodzinne Zofii Szewczyk”. Twórca to student reżyserii dramatu w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, laureat 13. Forum Młodej Reżyserii. Jego tekst – bardzo zresztą zasłużenie – znalazł się w półfinale 15. Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Muszę przyznać, iż szedłem na ten niespektakl ze smutno zwieszoną głową i powracającym w myślach pytaniem: „Dlaczego znów muszę słuchać o plamie po nazizmie?”. Zresztą sam opis, chyba zbyt pobieżnie przeze mnie przeczytany, nie zwiastował zgoła komicznego charakteru tekstu:

Rodzinny dramat z przyszłości i przeszłości. W 2059 roku Zofia Szewczyk, studentka trzeciego roku reżyserii w krakowskiej ASTiP, inscenizuje opowieść swojego ojca – Pawła Gawłowskiego. Razem z nim i osobami współrealizującymi próbuje cofnąć się do odległego 2019 roku: do momentu, gdy Paweł dowiaduje się od swojego ojca, który z kolei dowiedział się od swojego ojca, iż jego pradziadek (czyli jej prapradziadek) był w Wehrmachcie (chyba). Ponoć gdzieś jest dowód. Ponoć gdzieś jest zdjęcie. Tajemnica, suspens, zdrapki.

Czy Pawłowi uda się odnaleźć zdjęcie? Czy prapradziadek naprawdę był w Wehrmachcie? Czy Jan Assman miał rację? Czy Zofii uda się opowiedzieć tę historię? I o czym ma ona być?

Być może usytuowanie akcji w przyszłości, niczym w niedobudżetowanej opowieści SF, powinno mi podpowiedzieć, iż to nie będzie kolejna, jakże typowo polska (czyt. przewidywalna) refleksja nad naszym przeklętym losem drugowojennym, a zgoła inne pierożki. Bo jeżeli „Rodzinne zdjęcie…” to wyraz narodowej obsesji na temat przeszłości, to ma on charakter dość przewrotny i szyderczy. Oddaje raczej ambiwalentne odczucia młodszych pokoleń, dla których „drukafojnaśfiatofa” to rzecz już zdecydowanie miniona i bardzo odległa w czasie, a utrzymująca się fascynacja nią jest dla nich trochę niezrozumiała. Wiadomo – do pewnego wieku chłopcy jeszcze masowo ekscytują się dinozaurami czy niemieckimi czołgami, ale potem nie zostają przecie paleontologami ani historykami. jeżeli już – to najczęściej domorosłymi i fetyszystycznymi, zapalczywie debatując nad niepoprawnym użyciem starych broni w rekonstrukcjach i filmach, czy skupiając się na wojennych artefaktach: kształtach obłych luf, guzikach zgniłych mundurów, obrysach przestrzelonych hełmów itd. Co tu dużo mówić – nie jest to zdrowe.

Trzeba przyznać też, choć ze wstydem i zakłopotaniem: ta fiksacja na punkcie przeszłości stawia kraj nad Wisłą jako wiodący w kompulsywnym onanizowaniu się martyrologią, nadprodukcji badań historycznych, upartym grzebaniu szpadlem w mogiłach itd. Jest oczywiście nad czym płakać i nad czym potrząsać głową, ale zwykle trzeba mieć do tego przyprószone siwizną skronie.

Młodych ludzi ta ciemna, pełna przemocy i tragedii przeszłość nie ekscytuje jednak w takim stopniu, jak nasze „wielkie pokolenie”, chyba iż to chłopcy faszystowscy, co lubują się w praktykach rewizjonistycznych. Mieszkalski demonstruje, jak jedno niepozorne, pijackie wyznanie – w tym przypadku o domniemanym istnieniu zdjęcia dziadka w mundurze Wehrmachtu ze swastyką, które ojciec składa synowi – staje się, trochę na zasadzie przypadku, kulą śnieżną, napędzającą spiralę dociekań, dziwnych zdarzeń i pogubienia w kłopotliwym „dziedzictwie” przodków.

Syn jest tym, który ma podczas świątecznej przerwy w domu „za dużo czasu”. A ojciec tym, który cichaczem, półprzytomnie coś tam wyznaje, by potem się tego wypierać. Jednak adekwatną treścią tego niespektaklu jest chyba tak naprawdę wszystko to, co rozgrywa się jakby obok tytułowego zdjęcia. Groteskowe i barwne poszukiwania prowadzą do zagubienia Pawła w pełnym drobnych, poplątanych gałązek rodzinnym drzewie genealogicznym. Wizualnie przybiera to formę zagrzebania się przez aktorów w rozkładanych, uparcie porządkowanych kartkach, przez co konwencja czytania performatywnego nieoczekiwanie staje się organiczną częścią spektaklu. Są też i w tej prezentacji obśmiewane absurdy studiowania kierunków humanistycznych, prowadzących karłowatą, osobną egzystencję, oddzieloną od codzienności i reszty świata; wraz z obecnym na nich, przeintelektualizowanym bełkotem. Oddano je dzięki opowieści o dość pretensjonalnym, ideologicznie modnym projekcie artystycznym i w formie rozmów telefonicznych, które Paweł prowadzi z koleżanką z uniwersytetu, relacjonując jej kolejne etapy poszukiwań zdjęcia.

Zdjęcie rodzinne Zofii Szewczyk

Mieszkalskiemu udało się doskonale zgrać zespół aktorski, złożony z pracowników Teatru Nowego i zaproszonych osób. Grając, artyści stale zmieniają role (i płcie), co tym bardziej napędza ogólne wrażenie (przyjemnego) pogubienia, pozostające po tym przedstawieniu. Nareszcie można przestać się martwić historią i na chwilę zawiesić zmysł do porządkowania szpargałów po przodkach. Taką furtkę ucieczki od rodzinnego i narodowego podpowiada nam twórca.

Muszę przyznać, iż jako badaczowi i dziennikarzowi zajmującemu się drugowojenną przeszłością (powyższe słowa kpiarskiej krytyki tej działki to poniekąd i moja autokrytyka) „Zdjęcie rodzinne…” przyniosło sporo tak potrzebnego śmiechu i dystansu.

Krajobraz po bitwie

Ewa Galica studiuje na V roku kierunku reżyseria na Akademii Teatralnej w Warszawie. W październiku 2023 roku w stołecznym Teatrze Żydowskim odbyła się premiera jej spektaklu

Jeszcze tu jesteś, reż. Ewa Galica, fot. Dawid Stube

dyplomowego pt. ,,Żydowski pies”. Po zaproszeniu do udziału w poznańskim wydarzeniu sięgnęła po znany i wielokrotnie nagradzany dramat Maliny Prześlugi „Jeszcze tu jesteś”, opowiadający o samobójstwie nastolatka z perspektywy matki próbującej przepracować traumę. Tekst wybrała ze względu na temat.

Wzrost popełnianych samobójstw wśród osób nastoletnich w ostatnich latach ciągle rośnie. System opieki zdrowotnej nic się nie poprawia. Trzeba o tym mówić, żebyśmy byli bardziej czujni na siebie nawzajem.

Po drugie bardzo cenię sztuki Maliny Prześlugi. Mam wrażenie, iż ma niesamowity słuch na to, co dzieje się w słowach wokół nas i między nami. W moich dotychczasowych pracach punktem wyjścia zwykle były sytuacje, zdarzenia i postaci. Tutaj jest inaczej, na pierwszym miejscu jest sam język. Język jako aktor, aktorka, zdarzenie i sytuacja. To sprawiło, iż uznałam ten tekst za świetny materiał na czytanie performatywne. Najważniejsze jednak jest to, iż z tej pajęczyny słów buduje się przejmujący świat po katastrofie. Tka się z tych słów tragiczna postać kobiety, matki, Onej, która straciła nastoletniego syna w wyniku samobójstwa. To niesamowite, jak ze skrawków zdań, prozaicznych, w ogóle nie podniosłych zaczyna wychodzić temat, który generuje tak duże emocje. Bez patosu. Taka zwykła tragedia, taki zwykły ból. Taka nie do zniesienia zwykłość.

Matkę, Oną, świetnie zagrała Julia Rybakowska, nadając postaci sporej (i koniecznej) intensywności. Bo przez większą część spektaklu aktorka wypowiada znaczącą kwestię „Ona milczy”. I za każdym razem jest to odrobinę inny rodzaj milczenia.

Również i Galicy w jej doskonale zrealizowanym niespektaklu udało się bardzo dobrze poprowadzić zespół aktorów, tworząc z grupy artystów rodzaj chóru/orkiestry – organizmu zakreślającego ramy czasoprzestrzenne i nadającego rytm codzienności, przeżywanej w bolesnym milczeniu przez bohaterkę. Ten niespektakl – obok „Titane” – wyróżniał się przy tym świetną, minimalistyczną scenografią i kostiumami, za które odpowiadała Aleksandra Wawrzyniak. Jak stwierdza Galica:

Była to dla mnie bardzo satysfakcjonująca wymiana. Dużo się nauczyłam. Miałam poczucie, iż gramy do jednej bramki, a to dla mnie ważne.

Od razu nastawiałam się na minimalistyczne zabiegi reżyserskie. Najbardziej zależało mi na wyciągnięciu sensów z tekstu i poprowadzeniu osób aktorskich. Myślę, iż w takiej okrojonej wersji inscenizacyjnej, szkicu scenicznym to się udało.

Z punktu widzenia istot nieludzkich

Nie jesteś, reż. Barbara Bendyk, fot. Dawid Stube

Drugi wieczór puentował wyśmienity niespektakl „Nie jesteś” w reżyserii Barbary Bendyk, a przez dwa ostatnie dni Tygodnia Młodego Teatru można było zobaczyć jej przedstawienie „Pies”. To studentka trzeciego roku reżyserii na AST w Krakowie, która ma też za sobą licencjat z malarstwa i magisterkę z filmu eksperymentalnego. Bardzo oryginalny, nietypowy dramat „Nie jesteś” napisany został przez Bendyk we współpracy z Kubą Siedleckim i Maciejem Bogdańskim. To opowieść o ciężkiej i melancholijnej atmosferze mrocznej ballady, w której przenikają się głosy członków rodziny i związanych z nią istot nieludzkich – psa i orzecha.

Jak dostałam temat czytań – rodzina – to wiedziałam, iż trudno będzie mi znaleźć tekst reprezentujący moją wizję rodziny (uwzględniającą nie tylko ludzi), więc chciałam napisać coś swojego. Wiedząc też, iż mam na to mało czasu, postanowiłam zaprosić do współpracy Kubę Siedleckiego, który na co dzień zajmuje się animacją, i Maćka Bogdańskiego, który jest scenarzystą – bo wiem, iż lepiej mi się wymyśla rzeczy w grupie. Zwłaszcza w grupie, która się nawzajem inspiruje. To była nasza pierwsza kooperacja i moje pierwsze doświadczenie pisania tekstu w trzy osoby, ale nasze różne podejścia i temperamenty po prostu zadziałały i pchały nas sprawnie do przodu. W sumie to ciągle jestem w szoku, jak sprawnie nam to poszło i jak przyjemny był to proces.

Bardzo dobrze współpracowało mi się z aktorami Teatru Nowego, mają niesamowitą energię. Widać, iż dobrze im się ze sobą współpracuje i podchodzą z dużym entuzjazmem do tego, co robią. To była moja pierwsza kooperacja z profesjonalnymi aktorami, więc cieszę się, iż trafiłam na nich.

Pies , reż. Barbara Bendyk, fot. Dawid Stube

Twórcy scenariusza z sukcesem podjęli próbę poetyckiego oddania w teatrze tego, jak zwierzę i roślina mogą postrzegać przestrzeń i upływ czasu, wraz z towarzyszącymi im przemianami. Z jednej strony powstał tekst silnie osadzony w tradycjach teatralnych, a z drugiej oddający również i bardziej współczesne refleksje filozoficzne o istotach nieludzkich, w tym próby nowego opisywania, postrzegania ich w sposób nie przedmiotowy, a podmiotowy, czyli jako osób. Stąd w sztuce występuje wielogłos ludzi i nie-ludzi, który przedstawia się następująco:

Pies: Kiedyś i dzień był biały, i noc czarna.

Orzech: Kiedyś zimy trwały, a deszcze padały…

Pies: Dziś jest inaczej.

Orzech: Kiedyś było inaczej.

Babcia: Kiedyś, pamiętam, myśleliśmy, iż będziemy tu na zawsze.

Pies: Kiedyś miało trwać zawsze.

Orzech: Pamiętam.

Babcia: Kiedyś to było pamiętanie.

Pies: Dzisiaj go nie ma.

Orzech: Kiedyś to wszystko było moje. Pamiętam jak pierwszy raz w życiu ptaki przyleciały. Jak wtedy czułem słońce i rosę,dotykałem gołej ziemi, stawałem się jej częścią. Czułem jak rosnę, jak powoli wyciągam się po ciężkiej zimie.

Pies , reż. Barbara Bendyk, fot. Dawid Stube

Z kolei spektakl „Pies” został zaprezentowany w ramach współpracy z Akademią Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie. To historia pozornie trywialna: jemu, Kamilowi na spacerze ginie pies i bezskutecznie próbuje go szukać, a po powrocie partnerki do domu kontynuują te poszukiwania, choć… osobno. Ona, Maja decyduje się sięgnąć po nietypowe rozwiązanie, przeciwko czemu on zdecydowanie protestuje. Próby odnalezienia czworonoga z pomocą wróżki odkrywają przed odbiorcą istnienie ukrytego konfliktu między partnerami, którego ofiarą stała się tytułowa… osoba nieludzka. Spektakl powstał pod opieką Marcina Wierzchowskiego, a jego tekst bazował na improwizacji aktorów.

To interesujący proces. Też dosyć mozolny. Wszystkie improwizacje były nagrywane i potem przeze mnie i dramaturga – Szymona Króla – spisywane. Następnie wybieraliśmy fragmenty, które najlepiej prowadziły historię do przodu. Niektóre fragmenty w scenariuszu są w całości tak jak improwizowali je aktorzy, a niektóre dopisaliśmy. Aktorzy mają też możliwość improwizowania na scenie, więc niektóre fragmenty, jak np. opowieść o soli, zawsze jest trochę inna.

Choć na próby było mało czasu, obie prezentacje wypadły doskonale.

Taka szybka praca nie jest łatwa, ale ma też swój urok. Wiedząc, iż będziemy pracować w takim trybie, postawiłam sobie za cel przede wszystkim przedstawienie tekstu. jeżeli chodzi o prezentacje „Psa”, to było trochę łatwiej, bo gramy to już piąty raz. Od początku zakładaliśmy, iż możemy ten spektakl zagrać w dowolnej przestrzeni – cała historia jest w aktorach. Wyzwaniem było zastępstwo jednego z aktorów na ostatnią chwilę, ale dzięki dyrektorowi Kruszczyńskiemu i wspaniałemu Tomkowi Mycanowi, który miał jeden dzień na przejęcie roli psa, wszystko poszło bardzo sprawnie i jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni.

Nie jesteś, reż. Barbara Bendyk, fot. Dawid Stube

W obu przedstawieniach zwróciła uwagę gościnnie występująca Olga Wojtkowiak. Aktorka zaskakująco dobrze odnalazła się w niełatwych, nietypowych rolach – drzewa orzecha w „Nie jesteś” i wróżki w „Psie”. W tym pierwszym wypowiedzi artystki wpisywały się w wielogłos różnych istot, ludzkich i nieludzkich, dotyczący historii konkretnego miejsca – domu zamieszkanego przez pewną rodzinę, a w drugim jej postać pełniła poniekąd funkcję pośredniczki między światem ludzi a zwierząt. Niemniej Wojtkowiak jako „wróżka” wyrażała przede wszystkim bezsilność tłumaczki. Grała osobę empatyczną i czułą, która rezygnuje z dokładnej transpozycji jakże różnych od siebie światów językowych nie z powodu ich osobności, ale ze względu na paradoksalną sytuację, gdy to ludziom brakuje zrozumienia pozornie dość oczywistych uczuć ich czworonożnego członka rodziny. W takim przypadku każdy, choćby i doskonały przekład, nie ma sensu, przez co wróżka staje się cichą obserwatorką rodzinnego kryzysu.

Z Olgą poznałyśmy się na moich egzaminach wstępnych, na trzecim etapie. Robimy scenę ze swojego egzemplarza reżyserskiego i grają w nich studenci aktorstwa. Już wtedy miałyśmy interesujące wyzwanie, bo z „Końcówki” Becketta zrobiłyśmy manifest klimatyczny. Wydaje mi się, iż mamy z Olgą podobną wrażliwość i otwartość na czasami kontrowersyjne tematy, jak telepatia czy wewnętrzne życie drzew. Ta otwartość Olgi trzyma mnie przy niej. Wiem, iż nie ocenia moich pomysłów, tylko podchodzi do nich z ciekawością i taką zajawką, iż może poznać coś nowego.

Obiecujący początek

W Poznaniu za ideowo i estetycznie najbardziej „progresywną” scenę, która prezentuje przedstawienia debiutantów i młodych twórców, uchodziła do tej pory Scena Robocza. W tradycję offu i zaangażowania politycznego (to drugie, przynajmniej z punktu widzenia charakteru ostatnich produkcji teatralnych tej instytucji, jest już chyba trochę zdezaktualizowane) wpisywał się z kolei Teatr Ósmego Dnia, który zapewniał miejsce młodym w ramach konkursu OFF:Premiery.

Tworząc nowe wydarzenie o podobnym charakterze prezentacji młodych, Teatr Nowy uzupełnił tę ofertę kulturalną w ramach bardziej przystępnego dla publiczności teatru środka. Już po pierwszej edycji pozostaje jedynie stwierdzić, iż zrobił to z dużym sukcesem. Oby równie obiecująco wypadła kolejna edycja!

„4 niespektakle i Pies”. Tydzień Młodego Teatru. Teatr Nowy w Poznaniu, 7–10 marca 2024

Idź do oryginalnego materiału