Amerykański reżyser Mike Flanagan zajmuje specjalne miejsce w moim sercu, zwłaszcza dzięki swoim serialom wyprodukowanym dla Netflixa. W nich to, a w szczególności w trzech pierwszych, imponuje swoimi umiejętnościami w budowaniu napięcia i kreowaniu tajemniczego nastroju pełnego niepokoju, unikając przy tym tanich chwytów typowych dla przeciętnych horrorów. Szczególnie uwiodło mnie umieszczanie elementów grozy (najczęściej enigmatycznych, złowrogich postaci) na drugim planie, bez nadmiernego sięgania po jumpscare’y. Jednak po seansie serialu Klub Północny towarzyszyła mi mieszanka ekscytacji oraz obawy, iż tym razem może nie będzie już tak znakomicie jak wcześniej.
Zagłada domu Usherów zaczyna się od końca, co nadaje fabule tajemniczego klimatu. Nie ma znaczenia, kto zginie, ponieważ tę listę już znamy. O wiele ważniejsze staje się poznanie szczegółów zgonu oraz zrozumienie, dlaczego doszło do tych tragicznych wydarzeń. Odpowiedzi nie są oczywiste. Podobnie jak jeden z bohaterów, Dupin, chcielibyśmy mieć wszystko wyłożone na tacy. Jednak Roderick Usher, głowa domu, raczy nas powoli rozwijającą się opowieścią, która sięga znacznie dalej wstecz niż tylko kilka ostatnich dni. Dzięki temu zabiegowi łatwo wczuć się w postać słuchającego historii adwokata, gdyż momentami trudno powstrzymać narastające uczucie zniecierpliwienia, a choćby znużenia. Twórczość Flanagana zawsze charakteryzowała się tym, iż rozwijała się powoli i stopniowo. Natomiast w przypadku jego najnowszego dzieła nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż wszystko rozgrywa się w niemalże żółwim tempie.
Fabuła rozwija się na aż czterech płaszczyznach czasowych. Choć zabieg ten może potencjalnie wprowadzać zamieszanie, to w przypadku tej produkcji nie stanowi to żadnego problemu. Dzięki temu poznajemy historię stopniowo. Zbieramy kolejne okruszki podpowiedzi oraz nowych faktów, by ostatecznie dojść do sedna sprawy i poznać odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Warto przy tym podkreślić, iż na końcu pozostaje jedna nie do końca rozwikłana tajemnica, co wydaje się być świadomym zabiegiem. Twórca zdaje się bowiem pozostawiać rozwiązanie naszej wyobraźni oraz wiedzy z zakresu literatury.
Serial oparty jest nie tylko na powieści Edgara Allana Poe o tym samym tytule, ale również na innych dziełach mistrza grozy. Nawiązania są różnorodne – niektóre są bardzo dosłowne, a inne mogą wydawać się niezauważalne dla osób nieobeznanych z twórczością Poe.
Muszę przyznać, iż nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy nieznajomość takich dzieł jak Zagłada domu Usherów, Przygody Artura Gordona Pyma, Annabel Lee wpłynie na odbiór produkcji. Z jednej strony wiele odniesień to interesujące smaczki i sprytnie skonstruowane aluzje do twórczości pisarza. Z drugiej strony niektóre elementy fabularne mogą wydawać się abstrakcyjne czy udziwnione dla osób niezaznajomionych z tymi dziełami. Mam na myśli przede wszystkim enigmatyczną postać Artura Gordona Pyma, granego przez Marka Hamilla, oraz jego historię. Dla mnie, osoby znającej twórczość mistrza, liczne nawiązania dodają fabule drugą warstwę, co sprawia dodatkową frajdę. Czasami symbolika jest bardzo subtelna, co nadaje serialowi głębię i wielowarstwowość.
Wspomniałam, iż Mike Flanagan ma ogromny talent do budowania niepowtarzalnego klimatu grozy i niepokoju, a Zagłada domu Usherów nie jest wyjątkiem w tej kwestii. Fabuła wydaje się wręcz w niepowtarzalny sposób odzwierciedlać charakterystyczne cechy powieści gotyckiej. W związku z tym nie raz przez kadry przewija się tajemniczy budynek, burzowe grzmoty pojawiają się w kluczowych momentach. Zbrodnia wisi nad bohaterami niczym złowroga chmura. Nieliczne czyste w swoich intencjach postaci zaś stanowią dość nikłe światełko w tym mrocznym świecie.
Póki co wszystko brzmi idealnie, jednak nie obyło się bez niedociągnięć. jeżeli znacie wcześniejsze seriale Mike’a Flanagana, to wiecie, iż pod płaszczykiem grozy oraz horroru zawsze kryła się historia z morałem, która skłaniała do refleksji i poruszała istotne problemy społeczne. W przypadku Zagłady domu Usherów jest podobnie, choć momentami miałam wrażenie, iż twórca próbuje złapać zbyt wiele srok (kruków?) za ogon. Ostatecznie wszystko kręci się wokół jednego tematu, natomiast mnogość różnych jego aspektów sprawia, iż z początku poruszana problematyka nie jest zbyt oczywista. W momencie zaś, w którym zaczynamy rozumieć, co Flanagan próbuje powiedzieć, ten postanawia wyeksponować swoje przesłanie dzięki wypowiedzi bohaterów, co bardzo psuje odbiór i jest niepotrzebne. W porównaniu z tą produkcją, trudno było nie pomyśleć o Nocnej mszy, w której mimo jasnego przekazu, ta warstwa niedosłowna była mniej eksponowana, ale wciąż wyraźnie widoczna.
Mówiąc o twórczości Flanagana, nie sposób pominąć obsady, którą w dużej części mieliśmy okazję podziwiać w jego wcześniejszych produkcjach. Ta powtarzalność nazwisk stanowi dodatkową atrakcję. Aktorzy ci są niezwykle utalentowani, a oglądanie ich kolejnych kreacji to ogromna przyjemność. Wszyscy są imponujący, ale najjaśniej świeci gwiazda Carly Gugino, której rola jest naprawdę wyjątkowa. Aktorka wciela się w tajemniczą Vernę, która jak cień przewija się po ekranie, swoją obecnością wzbogacając produkcję. Nie mogę również pominąć tajemniczego adwokata, wykreowanego przez Marka Hamilla. Aktor ożywił postać Pyma nie tylko dzięki wypowiedzianych kwestii, ale również gestów, mimiki twarzy, spojrzeń… Aż trudno oderwać wzrok.
Zagłada domu Usherów to produkcja idealna na jesienne wieczory, a szczególnie w październiku – miesiącu grozy. Zaskakującym jest, iż pojawia się w nim dużo więcej jumpscarów niż w poprzednich tworach Flanagana. Natomiast bez względu na to serial pozostawia po sobie dobre wrażenie dzięki niepowtarzalnemu klimatowi oraz niezwykle utalentowanej obsadzie. Niemniej jednak poprzednie dzieła reżysera zaserwowały mi o wiele silniejsze przeżycia.
Obrazek wyróżniający: kadr z serialu