Niepisane prawo adaptacji filmowych mówi jasno: jeżeli chcesz coś zmienić, musisz mieć dobry powód. I nie dotykaj do powszechnie lubianych książek, bo ich fani raczej nie będą zadowoleni. Akurat "O psie, który jeździł koleją" to ekranizacja czytanej przez kolejne pokolenia Polaków lektury szkolnej, a materiał źródłowy traktuje jako inspirację dla adekwatnej opowieści. Już na plakacie twórcy ogłaszają, iż zmienili słynne zakończenie historii. Za słowami idą czyny. Film Magdaleny Nieć nie leży u nóg pierwowzoru. Tytułowy Lampo to w końcu wolny duch, a nie pies ogrodnika; mamy tu przede wszystkim wyraźne emocje oraz dramatyzm czytelny zarówno dla młodszych, jak i starszych.
Niepozorny kundelek w filmowej wersji staje się owczarkiem podróżującym od Krakowa po Gdańsk. Polska kolej doprowadza go ostatecznie na stację Maritimska, wprost w ramiona zawiadowcy Piotra (Mateusz Damięcki) i jego córki Zuzi (Liliana Zajbert). Dziewczynka od razu udomawia niezmordowanego wędrowca i choćby gdy Lampo znika bez zapowiedzi, aby przejechać się nad morze czy w góry, wraca do swojej nowej przyjaciółki. Brzmi znajomo? Zgadza się, bo oś opowieści pozostaje niezmieniona. Duet scenarzystów – Mojca Tirš i Marcin Siemiątkowski – usunął jednak te elementy, które zakurzyły się przez ponad 50 lat od premiery opowiadania Romana Pisarskiego, poszerzając świat przedstawiony o współczesny kontekst oraz scenerię.
Dla pieska – rozsławionego przez pasażerów internetowego celebryty – wszystkie drogi zaczynają prowadzić przez zabytkowy dworzec. Tuż pod nosem wierzącego jedynie w regulaminy i paragrafy dyrektora (Adam Woronowicz) czworonóg zaprzyjaźnia się z pozostałymi pracownikami. Międzygatunkowe porozumienie urozmaicają slapstickowe ucieczki przed fajtłapowatymi służbistami czy próby przechytrzenia bufetowej (Milena Lisiecka) i przejęcia bezpańskiego schabowego. Miłość do przygód Lessie i Beethovena to wciąż żywe uczucie, więc długowieczności wypłowiałego żartu nie ukróci choćby jego kolejne powtórzenie. "O psie…" to film tej samej sentymentalno-przygodowej rasy. Nie wstydzi się rodowodu i nie przeszkadzają mu poprzednicy, bo to, co działa tu najlepiej, to wzruszająca opowieść, a nie komedia.
Do zakończenia zapowiadanego na plakacie prowadzi nagły kryzys i uchybienia biurokracji. Przewlekła choroba Zuzi i ekonomiczne rozterki jej rodziców, którzy sami muszą zdobyć pieniądze na leczenie przez internetową zbiórkę, tworzy prosty morał dla dzieci, ale też nie wyklucza dorosłych. W końcu film naucza o świecie bajkowym – krainie pięknych dworców i punktualnych pociągów, hojnych darczyńców oraz zwierzaka pełnego nieludzkiej dobroci dopasowanej do jego śnieżnobiałej sierści. Ukradkowe spojrzenie poza konwencję – zbudowaną też z pastelowych, zaklętych między latami 50. a teraźniejszością wnętrz i kostiumów – obdziera ze złudzeń wytrwałych realistów. Film o słodkim piesku i wierze w cud trafia prosto do serca widza. I choćby poza cynika tu nie zadziała. Na sali kinowej czeka już cały wagon wzruszeń, bez podziału na grupy wiekowe.
Uboższy o szokujący twist, ale za to działający jako familijne kino komfortu film Nieć jest spełniony. Na przestrzeni kilku scen i w prostych symbolach udało się rozrysować dramat całej rodziny dotkniętej tragedią, a gagami wyrównać przytłaczające emocje. Stelaż pierwowzoru ma tu drugorzędne znaczenie, bo i tak ekranowe "O psie…" z oryginałem nie łączy więcej niż okazyjne odwołania. Choć sentyment do książki ma tu duże znaczenie, film przypomina, iż adaptacja to odrębne dzieło, a historia znana z dzieciństwa nie musi wyłącznie żerować na nostalgii. Podróż z serii przyjemnych, w sam raz na ostatnie dni wakacji.
Niepozorny kundelek w filmowej wersji staje się owczarkiem podróżującym od Krakowa po Gdańsk. Polska kolej doprowadza go ostatecznie na stację Maritimska, wprost w ramiona zawiadowcy Piotra (Mateusz Damięcki) i jego córki Zuzi (Liliana Zajbert). Dziewczynka od razu udomawia niezmordowanego wędrowca i choćby gdy Lampo znika bez zapowiedzi, aby przejechać się nad morze czy w góry, wraca do swojej nowej przyjaciółki. Brzmi znajomo? Zgadza się, bo oś opowieści pozostaje niezmieniona. Duet scenarzystów – Mojca Tirš i Marcin Siemiątkowski – usunął jednak te elementy, które zakurzyły się przez ponad 50 lat od premiery opowiadania Romana Pisarskiego, poszerzając świat przedstawiony o współczesny kontekst oraz scenerię.
Dla pieska – rozsławionego przez pasażerów internetowego celebryty – wszystkie drogi zaczynają prowadzić przez zabytkowy dworzec. Tuż pod nosem wierzącego jedynie w regulaminy i paragrafy dyrektora (Adam Woronowicz) czworonóg zaprzyjaźnia się z pozostałymi pracownikami. Międzygatunkowe porozumienie urozmaicają slapstickowe ucieczki przed fajtłapowatymi służbistami czy próby przechytrzenia bufetowej (Milena Lisiecka) i przejęcia bezpańskiego schabowego. Miłość do przygód Lessie i Beethovena to wciąż żywe uczucie, więc długowieczności wypłowiałego żartu nie ukróci choćby jego kolejne powtórzenie. "O psie…" to film tej samej sentymentalno-przygodowej rasy. Nie wstydzi się rodowodu i nie przeszkadzają mu poprzednicy, bo to, co działa tu najlepiej, to wzruszająca opowieść, a nie komedia.
Do zakończenia zapowiadanego na plakacie prowadzi nagły kryzys i uchybienia biurokracji. Przewlekła choroba Zuzi i ekonomiczne rozterki jej rodziców, którzy sami muszą zdobyć pieniądze na leczenie przez internetową zbiórkę, tworzy prosty morał dla dzieci, ale też nie wyklucza dorosłych. W końcu film naucza o świecie bajkowym – krainie pięknych dworców i punktualnych pociągów, hojnych darczyńców oraz zwierzaka pełnego nieludzkiej dobroci dopasowanej do jego śnieżnobiałej sierści. Ukradkowe spojrzenie poza konwencję – zbudowaną też z pastelowych, zaklętych między latami 50. a teraźniejszością wnętrz i kostiumów – obdziera ze złudzeń wytrwałych realistów. Film o słodkim piesku i wierze w cud trafia prosto do serca widza. I choćby poza cynika tu nie zadziała. Na sali kinowej czeka już cały wagon wzruszeń, bez podziału na grupy wiekowe.
Uboższy o szokujący twist, ale za to działający jako familijne kino komfortu film Nieć jest spełniony. Na przestrzeni kilku scen i w prostych symbolach udało się rozrysować dramat całej rodziny dotkniętej tragedią, a gagami wyrównać przytłaczające emocje. Stelaż pierwowzoru ma tu drugorzędne znaczenie, bo i tak ekranowe "O psie…" z oryginałem nie łączy więcej niż okazyjne odwołania. Choć sentyment do książki ma tu duże znaczenie, film przypomina, iż adaptacja to odrębne dzieło, a historia znana z dzieciństwa nie musi wyłącznie żerować na nostalgii. Podróż z serii przyjemnych, w sam raz na ostatnie dni wakacji.