A gdy tylko dowiedziałem się, iż ma korzenie szwedzko- polskie, to zawsze gorąco jej kibicuję. Tego lata możemy oglądać Scarlett w inteligentnej komedii „Zabierz mnie na Księżyc”. Film potwierdza, iż aktorka sprawdza się zarówno w filmach dramatycznych, jak i w lżejszym repertuarze.
Oto specjalistka od marketingu Kelly Jones (w tej roli Johansson), kobieta, która potrafi – stosując nie zawsze etyczne metody – sprzedać wszystko, otrzymuje propozycję od agencji rządowej (w roli mrocznego, ale też komicznego agenta Moe Berkusa sam Woody Harrelson), by wypromować amerykańską agencję kosmiczną NASA i jej największy projekt, czyli lot na Księżyc.
Akcja filmu dzieje się w okresie zimnej wojny i ostrej kosmicznej rywalizacji dwóch mocarstw. Rosjanom jako pierwszym udało się wystrzelić człowieka w kosmos. Teraz Amerykanie pracują nad zdobyciem Srebrnego Globu. W NASA nie wszystko idzie jak należy. Agencji brakuje pieniędzy, powtarzają się awarie, a dyrektor do spraw startu Cole Davis (w tę postać wciela się ulubieniec kobiet Channing Tatum) jest zamkniętym w sobie mrukiem i nie lubi dziennikarzy. Niestety, nie wszyscy politycy Partii Republikańskiej są przekonani, iż w czasie „gdy giną nasi chłopcy w Wietnamie”, warto dawać fundusze na tak ekscentryczne wyprawy jak lot na Księżyc.
Kongres zwleka z przyznaniem olbrzymiej dotacji, a mistrzyni PR dopingowana przez ludzi Nixona ma to zmienić. Sceny, w których Kelly Jones wraz z dyrektorem NASA przekonują konserwatywnego kongresmena do projektu tego lotu, są przezabawne. Kongresmen, człowiek Kościoła, obawia się bowiem, iż taki lot to ingerencja w boską przestrzeń.
Film Berlantiego umiejętnie gra z historią, ogrywając zabawnie choćby najsłynniejsze mity i teorie spiskowe dotyczące lotu. Można tylko pomarzyć o tym, aby nasza kinematografia potrafiła opowiadać ważne historie z przymrużeniem oka. Wtedy ciężki od nabzdyczenia narodowego, hejtu i żółci świat nad Wisłą byłby o wiele piękniejszy.
Jakość filmu podbijają dobre dialogi oraz świetna gra Johansson i Woody’ego Harrelsona. choćby Channing Tatum gra w miarę poprawnie, choć zwykle prezentuje aktorstwo na poziomie lekkości betoniarki. W zalewie tandetnych produkcji to naprawdę dobry film, który, niestety, przemyka przez kina niezauważony.