Czy chciałam się odprężyć? Tak. Czy poczułam, iż film ma zbyt dużo metrażu? Owszem. Czy ktoś może być z „Zabierz mnie na księżyc” usatysfakcjonowany? Oczywiście. Problem w tym, iż to nie mój przypadek i choćby nie chodzi o wciskanie kitu „sfingowanie lądowania na księżycu to teoria spiskowa”.
Kelly Jones (Scarlett Johansson) przybywa do NASA, by uratować misję Apollo 11, bo szykuje się porażka stulecia. Raz, iż przez pieniądze – kongresmeni nie są przekonani do projektu – a dwa, iż ekipie od kosmosu kompletnie nie idzie, więc trzeba sfingować pobyt na księżycu.
Cole Davis (Channing Tatum) się z tym nie zgadza, ale kiedy widzi Kelly, to nie może się jej oprzeć. Szykuje się więc romans…
No, tyle iż nie.
To znaczy: o ile pierwsza scena jest dość obiecująca, tak dalsze minuty filmu są rozczarowujące. Owszem, nie zabrakło potencjalnie zabawnych sytuacji, ale gdzieś od połowy seans zaczął mnie nudzić. Zastanawiałam się, czy to mój gust tak nagle wywindował w górę, czy o co chodzi? Wszak są ludzie, którym „Zabierz mnie na księżyc” się spodobało.
Doszłam jednak do wniosku, iż „Zabierz mnie na księżyc” nie wie, czym chce być. Czy dramatem – a mamy tu sporo wątków, które mogą zbudować znakomite opakowanie wokół tej historii – czy komedią romantyczną. Ich potencjał nie zostaje wykorzystany, bo mamy tu tak jakby dwa filmy, które w dodatku nie do końca się ze sobą lepią.
Jeśli chodzi o dramat – wystarczyłoby dać poznać bohaterów, wejść bardziej w psyche Cola, a nawet… Kelly. Kelly, która w pewnym momencie czuje obrzydzenie do tego, iż oszukuje Amerykę. Niestety, nie jest dane nam poczuć przemiany bohaterki, miałam trochę wrażenie, iż to takie „z dupy”, iż się wyrażę. A w przypadku Cola – cóż, kilka zabrakło, by coś się poruszyło w widzu, ale niestety, dbanie o kwiatki ku pamięci astronautów Apollo 1 to nie wszystko.
Jeśli zaś chodzi o romans, to tu tak samo: widzimy, iż bohaterowie chcą iść ku sobie, ale… nie ma chemii. Tyle iż niekoniecznie jest to wina aktorów. Raczej masz tu za mało scenek, które pokazywałyby, iż oni lgną do siebie, iż myślą o sobie. Wszystko wydaje się dziać na gruncie zawodowym, a to za mało, by romans zaiskrzył.
No i wreszcie ta nieszczęsna zabawa z teorią spiskową. Niby jest, ale… nie widzimy tu wahań Kelly, która nagle się budzi i pyta „co ja robię?”. I powiem tak: niech każdy wierzy w to, co chce, ale w pewnym momencie poczułam nerwa. Ten wątek jest taki… oczywisty, sztampowy, zwyczajny. I kompletnie nie wiem, co to miało za zadanie. Wmówić ludziom, iż Kubrick jednak kłamał o tym, iż nakręcił sfingowany lot? Przypomnieć, iż jednak foliarze, teoretycy spiskowi to głupcy?
Ogólnie: spodziewałam się czegoś lepszego. A dostałam bardzo przeciętny filmik, który nie wie, czym chce być. Ma kilka zabawnych momentów, ale to go nie ratuje. I najprzyjemniej będzie go obczaić z ziomkami przy piwku i popcornie. Innymi słowy, nic nadzwyczajnego…