Na początek kontrowersyjna teza: wszyscy umrzemy. Dobrze będzie zaakceptować tę nieuchronną część życia i mentalnie nastawić się na to, iż nasi bliscy kiedyś zasymilują się ze światem przyrody. I choć sama biologiczna degradacja to zjawisko nie wymagające naszego udziału, w grę wchodzą jeszcze nasze wścibskie emocje. A jeżeli jest twórca, który ma pozwolić odbiorcy na wkroczenie w świat postępującego ludzkiego rozkładu (mówiąc biologicznie i socjologicznie) to jest to bez wątpienia David Cronenberg. Zza grobu jest jednak filmem stworzonym raczej dla samego Kanadyjczyka niż jego publiki, gdyż dokonuje się tutaj wielopoziomowa autopsja, której rezultatów nie dane będzie nam przewidzieć.
Karsh (Vincent Cassel) to czołowy innowator branży funeralnej. Pogrążony w niesłabnącej żałobie po śmierci małżonki Bekki (Diane Kruger), opracowuje nowoczesną technologię pozwalającą rodzinom być jeszcze bliżej ze zmarłymi bliskimi. Nowoczesne całuny, w które owinięte zostają ciała, zapewniają stały podgląd na postępujące łączenie się zwłok z ziemią, czyli innymi słowy – livestream z rozkładu. Może i pozornie niezręczne, ale to nie pierwszy raz w historii, kiedy ciało zmarłego zostaje wystawione na pokaz najbliższym i nie tylko. W tym wypadku niemożliwość ostatecznego pożegnania ze zmarłym jest doświadczeniem wyniesionym bezpośrednio od reżysera. David Cronenberg kilka lat temu sam został wdowcem, a Zza grobu to klarowne przełożenie jego własnych doświadczeń na materię filmową. Ucharakteryzowany Cassel, który zyskał światową sławę dzięki swoim kontrowersyjnym projektom ukazującym tabuizowaną sferę ludzkiej biologii i naszej reakcji na obcowanie z nią? Od pierwszych scen wiadomo, iż będzie to najbardziej osobisty z projektów reżysera i właśnie dlatego pierwszy akt ogląda się najlepiej. Pozbawiona efekciarstwa czy kojarzonego stereotypowo z filmami Cronenberga body horroru część, jawi się jako piękne zwieńczenie dorobku twórcy i intymna refleksja na jego temat. Świadomy własnego obrazu, jaki nakreśliła mu publiczność, nie boi się skrytykować pewnych przywar i odnieść do wielokrotnie stawianych zarzutów. Niestety najważniejszy trzeba postawić mu właśnie teraz.

W pełni zrozumiałym jest, iż tak osobisty i motywowany realną tragedią projekt musiał zostać napisany przez samego Cronenberga. Nikt w końcu nie zrozumie tragedii awangardowego twórcy lepiej niż on sam. Wiąże się to jednak z ogromną pułapką, gdyż na żadnym etapie produkcji nie pojawi się ktoś, kto powstrzyma jego filmowe zapędy. Jak ironiczny jest fakt, iż tworząc autotematyczną instalację, w której jak na dłoni widać szereg wad Cronenberga i jego twórczości, artysta udowadnia ich posiadanie. Wszechobecny w fabule wątek teorii spiskowych i ciągłych paranoi, również został ponoć zaczerpnięty z doświadczeń autora, ale brakuje tu odcięcia się od nich. Jakiejś namiastki dowodu, iż zamiast brnąć ciągle we własne urojenia, Cronenberg potrafi spojrzeć prawdzie w oczy. Oczywiście, możemy określić to jako wciąż trwający proces. Samoświadome przyznanie się do winy, iż choć widzimy absurd własnych działań, nie potrafimy przestać. Tak w końcu działają uzależnienia i trauma. Jednak na przestrzeni wielu lat David udowodnił już, iż choćby gdy jego bohaterowie grzęzną coraz bardziej w bajorze posoki, potrafią się albo z niej wydostać, albo chociaż przestrzec widza przed pójściem w ich krwawe ślady. Tutaj zostajemy zupełnie z niczym. I nie chodzi o wszechogarniające poczucie nihilistycznej pustki, a zaskakujący brak konkluzji. Film po prostu się urwie, jak kawałek celuloidu na starym projektorze.
Zza grobu na pewnym etapie zmieniło się w nierozwiązaną zagwozdkę, gdzie co scenę musiałem odgadnąć intencje autora. Pal choćby licho intrygę kryminalną, której absurd przekroczył skalę innych filmów wyświetlanych w czasie Octopusa. Co i rusz zachodziłem w głowę, czy „minimalistyczne” (z braku grzeczniejszego słowa) aktorstwo Vincenta Cassela to celowe działanie, czy brak reżyserii. Jakim cudem aktor, który na przestrzeni swojej dotychczasowej kariery prezentował całe spektrum postaci i emocji, choćby w scenach gniewu nie przekracza konkretnego poziomu decybeli. Ogółem z resztą nie przekracza pewnego poziomu. Dzięki temu ekscentrycznemu zabiegowi sceny, które mają nieść dramaturgiczny ciężar, wywołują salwę śmiechu, a te przewidziane jako zabawne, nikną w gąszczu pozornych filmowych tragedii. Nie inaczej sprawa wygląda z większością drugiego planu, na którym świetni aktorzy sprzedają kolejne linijki dialogowe z wyczuciem godnym filmów Ekipy Friza. Pozbawienie postaci emocji prawdopodobnie również było motywowane przez reżysera, niestety meandrów pogrążonego w żałobie umysłu Cronenberga zdaje się nie rozumieć choćby sam Cronenberg. Może to jakaś trawestacja, której subtelność umyka większości widowni, jednak mam wrażenie, iż pozbawienie postaci realnych emocji, nie jest tym samym, co pokazanie ich apatii wobec świata. Co najwyżej wobec filmowej widowni.

Podejrzenie o celowej tandecie wzmaga również oprawa wizualna. Daleka od animatronicznych ekstremów i cielistych rekwizytów znanych z poprzednich dekad realizacja, to kolejny argument za zmęczeniem autora. Nie mówię tu o spadku formy (choć ciężko ten zarzut odeprzeć), a świadomości własnego dziedzictwa. Formalne szaleństwo już było, powoli czas na emeryturę. Jednak sterylność i minimalizm to jedno, a przezroczystość formy to drugie. Nieprzekonujące efekty komputerowe, kiepskiej jakości fotomontaże, niecharakterystyczne lokacje nakręcone bez żadnej głębi ostrości. Wymieniać można długo, zachodząc przy tym w głowę czy to wciąż ten sam Cronenberg. Odpowiedź brzmi nie. To ktoś zupełnie inny, celowo nie dający swojej publice tego, do czego jest przyzwyczajona. Z przekory albo z artystycznej potrzeby szokowania, nomen omen, brakiem szoku. Chcieliście szwedzkiego stołu pełnego mięcha, a dostaliście pusty, designerski talerz. Poziom szoku zachowany, tylko wasza satysfakcja zupełnie mniejsza. Ale to nie o wasze spełnienie tutaj chodzi, a samego szefa kuchni. Dzisiaj na obiad figa z makiem, bon apetit!
Pomimo ogromu wiary jaki pokładam w jednym z moich ulubionych reżyserów, nie potrafię mu tym razem zaufać. Chociaż Zza grobu to film zrodzony z głębokiej potrzeby artystycznego wyrazu i przepracowania własnych bolączek, niestety nie działa jako nic innego. Fabuła odstręcza swoim absurdem, realizacja zdaje się być niegodna nazwisk na plakacie, a kulminacja kariery w takiej formie wygląda jak obraźliwe epitafium niespełnionego artystycznie dziwaka. W żałobie ludzie często odcinają się od krytycznych, choć troskliwych głosów, chcących sprowadzić rozpaczającego z powrotem na ziemię. Cronenberg niestety zrobił dokładnie to samo, nie dopuszczając do siebie myśli, iż umiłowanie własnego cierpienia jest też cierpieniem dla wszystkich wokół. zwykle najbliższych, ale w tym wypadku, dla widowni.
Korekta: Magda Wołowska
Tekst powstał w ramach patronatu medialnego nad Octopus Film Festivalem, który odbył się w dniach 5–10 sierpnia 2025 r. w Gdańsku.